sobota, 29 grudnia 2012

Podróż trance'em pisana


Od ukończenia mojej życiowej podróży minęło już kilka miesięcy. Po pierwsze i najważniejsze: NIE ZAWIODŁEM SIĘ. Niemal wszystkie moje wyobrażenia o tym kraju, jak i o ludziach go zamieszkujących, znalazły swoje potwierdzenie w tamtejszej rzeczywistości. Przygody, które mnie tam spotkały, ludzie, których poznałem oraz refleksje i spostrzeżenia, które torpedowały mój umysł w wyniku organoleptycznego poznawania tamtego świata, to materiał na książkę. Grubą, choć z każdym miesiącem krótszą o kilka stron, bo nawet na bieżąco trudno byłoby nadążyć za tym wszystkim co się tam działo, a z upływem czasu ucieka z tamtego okresu niestety coraz więcej. Jeśli jednak miałbym zapisywać to wszystko o czym zapomnieć bym nie chciał, to najlepszym wyjściem byłoby jej pisanie na bieżąco, co z góry skazane byłoby na niepowodzenie, bo już przed wyjazdem postanowiłem sobie, że "nie prześpię tej wyprawy". I nie przespałem. Żyłem na pełnych obrotach zarówno podczas zwiedzania Kraju Wschodzącego Słońca, jak i podczas pracy w sadzie, choć specyfika obu tych epizodów mojej wyprawy nieco się od siebie różniła. Intensywny tryb życia, jaki prowadziłem na ziemi samurajów od pierwszego do ostatniego dnia podróży pozwalał mi na "chłonięcie" wszystkiego wokół siebie przez około 18 godzin dziennie. Notorycznie zdarzało mi się jednak spać krócej niż 6 godzin dziennie, a tylko kilka razy (głównie na początku) było to nieco dłużej. I tak przez 51 dni. Dla niektórych 6 godzin snu, byćmoże jest czymś normalnym (osobiście poznałem dziewczynę z Hong Kong'u, która twierdziła, że śpi tylko po 3 godziny dziennie), ale dla mnie nie. Co ciekawe, rzadko byłem zmęczony. Owszem, nogi bolały, ale banan był na twarzy więc w takiej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak tylko iść dalej do przodu:)

Podczas swojego pobytu w Japonii nawróciłem się. Muzycznie. Wróciłem do muzyki, która od zawsze była dla mnie niewyczerpaną studnią, z której czerpałem energię na codzień. Trance był ze mną obecny odkąd tylko go odkryłem, jednak od kilku lat miał konkurenta w postaci japońskiego popu i z czasem pojawiał się na moich playlistach coraz rzadziej. Paradoksalnie wszystko zmieniło sie w ojczyźnie j-popu. Pewnego wieczoru, po którymś już z kolei dniu spędzonym na farmie w Minami, podczas którego z racji pracy w pojedynkę, przesłuchiwałem całe zasoby muzyczne mojego telefonu, postanowiłem poszukać w sieci czegoś nowego, bo wałkowanie w kółko tego samego zaczęło mnie już nieco irytować. Następnego dnia byłem bogatszy o kilka starych polskich piosenek i pop'owych kawałków, które jeszcze w Polsce zdarzało mi się słyszeć w radiu, którego mimochodem gdzieś słuchałem. Nowa playlista nie zaspokoiła jednak pustku w błędniku czy tam małżowinie usznej. Wieczorem trzeba było szukać ponownie. Wtedy przypomniałem sobie o swojej ulubionej trance'owej audycji radiowej czyli "Future Sound Of Egypt" prowadzonej przez egipski duet Aly & Fila. Ściagnąłem pierwszego seta jaki udało mi się znaleźć (audycja nr 169 z dnia 17 stycznia 2011) i jeszcze tego samego wieczoru zasypiałem ze słuchawkami na uszach... Coś pięknego. Set, ten niemal z dnia na dzień stał się moim numerem 1, którego potrafiłem słuchać nawet po 6 czy 8 razy dziennie (odpowiednio 6 lub 8 godzin). Po części dlatego, że jest esencją tego co w trance'ie lubię najbardziej, a po części dlatego, że odzwierciedlał mój pobyt w Kraju Kwitnącej Wiśni. Coprawda będąc na półmetku mojej podróży nie mogłem być pewien co do tego jakie uczucia będzie we mnie wyzwalać choćby i ostatni tydzień pobytu, ale założyłem, że ten set już do samego końca pokryje się z moją podróżą i tak się właśnie stało.

Postanowiłem odnieść każdy kawałek z setu do konkretnego okresu mego pobytu. Z chronologią nie będzie problemu, bo uczucia i emocje jakie wyzwala we mnie każdy kolejny utwór idealnie odpowiadają emocjom jakie towarzyszyły mi przez kolejne etapy podróży (byćmoże dlatego ta audycja tak bardzo przypadła mi do gustu), jednak nie można założyć, że każdy z 9 utworów odpowiada 6 dniom w Japonii. Czasem jest to kilka godzin, czasem kilkanaście dni... Zaczynamy!

Track 1. Soul & Senses - Realize
Jednym słowem: świeżość. Byćmoże przez moją długą nieobecność w świecie trance'u utwór ten wydał mi się czymś zupełnie nowym, a może poprostu ten kawałek taki jest. Wprost emanuje spokojem, pięknem i... Czymś nowym:) Takie też były moje pierwsze godziny w Tokio, kiedy to nie tyle spokojnie co może "bezpiecznie" poznawałem nowe realia. Z lotniska w Naricie pojechałem prosto do hostelu, bo cały czas miałem obawy co do tego czy tam trafię, jak funkcjonuje komunikacja tokijska, gdzie będe się musiał zostawić bagaż jeśli nagle będe musiał iść do WC itd. Rzeczywistość, która zaczęła mnie otaczać zdawała się być rajem, a każde spojrzenie przed siebie niosło ze sobą powiew świeżości...

Track 2. Robbie Rivera feat. Lizzie Curious - Departures (Cosmic Gate Dub)
Nadal świeżo, ale już bardziej znajomo - wszak kilka lat wcześniej trance'u słuchało się niemal non-stop. Swój urok ma przede wszystkim główny motyw, który jest bardzo euforyczny. Dwa pierwsze dni w stolicy Japonii, nocne przemierzanie miasta i przede wszystkim brak walizki pozwoliły mi poczuć się stosunkowo pewnie w mieście. Miałem cały czas w głowie kilka punktów orientacyjnych, które pozwoliłby mi dotrzeć do hostelu nawet z centrum, wiedziałem co ile minut kursują pociagi i o której kończą kursować. Do hostelu wracałem tylko po to by się umyć i wyspać przez kilka godzin, a każde wyjście na miasto wyzwalało w moim wnętrzu euforię.

Track 3. Shato - Something Between Us (Odonbat Remix)
Kolejny bardzo dobry kawałek. Już trzeci pod rząd - takie rzeczy rzadko się zdarzają. Najbardziej urzekły mnie sample/wstawki z wokalem (nie mylić z tym właściwym wokalem!) i nieco progresywny charakter początku utworu. Progressive to siła, a w przypadku kolejnych 4 dni w Japonii jeszcze większa pewność siebie, której efektem było wyprawy daleko poza miasto. Kolejne doby upływające na produkowaniu endorfinek dla organizmu:)

Track 4. Cosmic Gate - Human Beings (Estiva Remix)
Na tle poprzednich - bardzo słaby utwór. Swego czasu przesłuchałem niemal całą dyskografię Cosmic Gate, ale nie znalazłem ani jednego kawałka do którego chciałbym wracać w przyszłości. Ten nie jest wyjątkiem i nawet remix nic nie zmienia. Owszem, gdyby wrzucić go na płytę z polskim popem, byłby na niej moim numerem jeden, ale pośród innych trance'owych produkcji wypada bardzo słabo. Tak samo było z pierwszymi dwoma, może trzema dniami na farmie. Lepiej niż w Polsce, czy w którymkolwiek miejscu, które wcześniej widziałem, bo nadal jestem w tym ułożonym, zaskakującym mnie na każdym kroku świecie, ale w porównaniu do pierwszego tygodnia w którym byłem samotnym turystą, który sam układał sobie plan dnia, na farmie byłem już wolontariuszem z obowiązkami na głowie i zasadami, których musiałem przestrzegać. Właśnie wtedy przebookowałem bilet na termin o 4 tygodnie wcześniejszy, czego później żałowałem. Głównym powodem, który mnei do tego skłonił nie była jednak zmiana charakteru mojej międzykontynentalnej ekspedycji, lecz to, że przez pierwsze dni nie mogłem się przełamać językowo pośród duńczyka, amerykanina, dwóch singapurczyków i dziewczyny z Hong Kongu, dla których angielski był native, albo poprostu znali ten język bardzo dobrze. Mój poziom - nie oszukujmy się - znacznie odstawał od reszty. Powiedzmy, że był komunikatywny i nic ponadto. Rozumiałem 80% tego co mówią, ale chcąc się włączyć do rozmowy, musiałem sobie ułożyć w głowie co chcę powiedzieć i nawet jeśli trwało to 3-4 sekundy, to po takim czasie temat się już zmieniał a ja musiałem się głowić nad następnym. Skutkowało to tym, że początkowo mogłem uchodzić za niezbyt rozmownego. Ba! Napewno za takiego uchodziłem, ale zmieniło się to po pierwszej imprezie przy butelce soczu;) Zaczęliśmy pić o 20, a o 22 zostało nas już tylko dwóch: ja i Matthiew z USA. Piliśmy i gadaliśmy do 3:30 nad ranem... Przełamałem się i poczynając od następnego ranka, a więc już w kilka godzin później problem "bariery językowej" przestał dla mnie istnieć.

Track 5. Photographer - Highway (Mysterious Movement Remix)
Ciężko pogodzić spokój ducha z nieposkromioną energią. Tak przynajmniej mi się wydaje. W kawałkach takich jak ten, odnajduje i jedno i drugie. Niemożliwe? A jednak. Mimo, że główny motyw jest nieco wolny i ospały to jednak jest w nim tyle energii, że słuchając go można skakać pod sam sufit. Totalna euforia. Jak do tej pory najlepszy kawałek tego seta. Pojawienie się tego utworu w tym a nie innym momencie audycji, zgrało się z przybyciem na farmę pewnej wolontariuszki i kilku dniach czegoś (jak dla mnie) naprawdę wyjątkowego. Euforii dostarczały mi nie tylko te wspólne chwile pełne niedomówień, ale już sama ta bieganina, staranie się każdego dnia coraz bardziej... Dawno nie miałem okazji ku temu by zabiegać o czyjekolwiek względy. Dawno też nikt tych moich starań nie doceniał, ale skoro się nie starałem to jak ktoś mógł dostrzec i docenić coś czego nie było? Coś pięknego...

Track 6. The Orange - Edem (Blur8 Remix)
Kawałek nijaki. Nic szczególnego w porównaniu do poprzedniego. Jego główną wadą jest to, że utwór poprzedzający narobił w secie takiego spostoszenia, że ten, mimo iż dobry, to jednak nie miał szans na to by podtrzymać euforie, którą wyzwolił w słuchaczu "Highway". Prawde mówiąc mało który utwór podołałby temu zadaniu. Na plus przyjemna dla ucha linia basowa i motyw główny, pomimo znajomych dźwięków/sampli, wałkowanych w tym gatunku dziesiątki razy. Dni na farmie, po opuszczeniu jej przez dziewczynę o której pisałem wcześniej, również stały się nijakie. Przynajmniej te na początku. Mimo, że dołączyłem do grona wolontariuszy-weteranów, którym przydzielano najbardziej odpowiedzialne zadania, w tym również moje ulubione: przyuczanie młodych kadetów, to jednak wciąż nie potrafiłem zapomnąć o tym co działo sie jeszcze kilka dni temu. W poprzednim utworze...

Track 7. ID - ID
Wykonawca, jak i tytuł: NIEZNANY. Dlaczego? Ambitna muzykę nie zawsze tworzy się dla rozgłosu - niektórzy wolą być anonimowi:P Utwór bardzo "wybajerzony" w którym artysta zastosował wiele różnych zabiegów, przejść i dźwięków. Z różnym skutkiem. Raz lepiej, raz gorzej. Tak tez upływały kolejne dni na farmie. Gdy musiałem wyprowadzać psa na spacer i sprzątać po nim kupy to było źle. Jak musiałem pracować dłużej niż zazwyczaj, a miałem coś zaplanowanego na resztę wieczoru, to też było źle. Gdy musiałem pracować w płaszczu przeciwdeszczowym podczas ulewy to było już fatalnie. Dni, po których wracałem na mieszkanie i mówiłem "dobrze, że przebookowałem sobie ten bilet" nie było zbyt wiele, ale fakt faktem - były. Na szczęście nie było ich zbyt wiele i nie utrwalały mi się w pamięci na dłuższy czas. Na ogół po jednymz takich dni, nadchodziło kilka udanych od rana do zmierzchu, toteż szybko o nich zapomniałem.

Track 8. Sergey Nevone & Simon O'Shine - Balearic Island(Garry Heaney Remix)
Kawałek przeciętny jak na tego seta, a więc... Bardzo dobry! Na tle reszty poprostu nieco mocniejszy. Ostatnie 2 tygodnie na farmie również były nieco mocniejsze. Szczególnie dla organizmu, który musiał znosić ten wybitnie imprezowy okres. Kilka razy udało się zrobić grubszą impreze do rana, a przez reszte dni siedziałem wraz z duńczykiem i dwoma tajkami przy piwku do późnej nocy. Dzień w dzień, mniejsza bądź większa impreza. Czasu na spanie tyle co kot napłakał:P

Track 9. Den Rize & Mark Andrez - Naiad
Dyskusyjna sprawa. Najlepszy czy prawie najlepszy kawałek tego seta? Ciężko roztrzygnąć - najlepszym wejściem będzie postawić go na równi z "Highway'em". Tego utowru mogę słuchać w nieskończoność. Długo się rozkręca i do samego końca nie wiadomo, jak zabrzmi główny motyw. Jedyne co wiadomo to fakt, że uderzy z niesamowitą siłą i tak się dzieje. Najlepszym miejscem do nakręcenia teledysku do tego kawałka byłby kosmos, przemierzany przez jakieś istnienie. Kojarzy mi się przede wszystkim z czymś nowym, nieznanym. Co nowego spotkało mnie w ostatnim tygodniu na japońskiej ziemi? Każda sekunda niosła ze sobą coś nowego. W odróżnieniu od pierwszego tygodnia, tym razem byłem już nieco bardziej zorientowany w mieście. Komunikacja miejska i ogólnokrajowa nie stanowiła już dla mnie najmniejszego problemu, toteż moje zwiedzanie było jeszcze bardziej efektywne niż do tej pory. Postawiłem sobie kilka małych celów, które osiagnąłem. Wspiąłem się na górę Fuji, odwiedziłem Hiroszimę i Kagoshime, spacerowałem po Odaibie i po raz w pierwszy w życiu zobaczyłem morze (w Shizuoce). Nie zaprzątałem sobie zbytnio myśli tym, że niebawem wracam do Polski, by nie psuć sobie humoru. Rzeczjasna podczas wielogodzinnych podróży shinkansenem (1400km z Kagoshimy do Tokio w niecałe 8 godzin) przychodził czas na refleksje związane z powrotem do domu, ale w większości zagłuszane były przez wspomnienia z ostatnich kilku tygodni... Było dobrze do samego końca i to też jest powód do dumy. Wciąż pamiętam, moje ostatnie chwile na japońskiej ziemi, gdy z przezroczystą parasolką w ręku szedłem do swojego samolotu, skradając z ust japońskich pań bileterek, ostatnie uśmiechy, podczas tej podróży...

Dopiero w samolocie przyszedł czas na zadumę i swego rodzaju smutek, żal... Wszak tak samo jak skończył się najlepszy set jaki słyszałem w życiu, tak samo skończyła się moja podróż. Najpiękniejsza do tej pory...