
Kilka lat temu, gdy jeszcze nie myślałem na poważnie o podróży do Kraju Wschodzącego Słońca, natrafiłem na jakimś portalu na artykuł o wolontariacie za granicą. Po jego przeczytaniu i chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że autor ma dużo racji, jeśli chodzi o zalety takiej formy zwiedzania i mimo, że w swoim artykule nic nie wspominał o Japonii, to jednak przytaczanie relacji osób, które brały udział w takich przedsięwzięciach gdzieś w Afryce czy Ameryce Południowej napełniło mnie optymizmem. Po kilku kolejnych minutach przeglądania zasobów sieci byłem już niemal przekonany, co do tego, że będąc już na japońskiej ziemi... Zostanę wolontariuszem:)
Czas upływał, a ja bez pośpiechu przeglądałem informacje na temat różnych programów i organizacji, które mogłbyby mi pomóc w realizacji mego planu. W końcu zdecydowałem, że najbezpieczniejszą, najprostszą i być może najpewniejszą opcją będzie przystąpienie do organizacji WWOOF. Na jej korzyść przemawiały przede wszystkim nieliczne (ale jednak!) relacje polaków, którzy byli za jej pośrednictwem w Japonii, jej obecność w ponad 100 krajach na świecie i... Masa filmików na YouTube zamieszczana przez jej wolontariuszy. Także tych, którzy pracowali w Japonii. Mało tego! Okazało się, że jeden z moich znajomych już wcześniej o niej słyszał przy okazji jakiegoś wyjazdu na zachód Europy. Przy tylu atrybutach programu, wybór był oczywisty. Mimo, że członkowsto w WWOOF nie jest bezpłatne (w styczniu 2012 koszt rocznego członkostwa wynosił około 200 PLN) to jednak jeszcze przed uzyskaniem członkostwa mogłem z grubsza poprzeglądać oferty na stronie programu i wywnioskować, że napewno znajdę tam dla siebie miejsce - jeśli nie w tym, to w innym miejscu...
Po wykupieniu członkostwa, jak i biletu do Japonii, przeszedłem do przeglądania ofert. Nowe pojawiały się praktycznie co kilka dni, jednak często do ich zrozumienia potrzebowałem translatora za pośrednictwem którego dowiadywałem się, że praca polega na pomoganiu przy trzodzie chlewnej czy przy bydle. Przystałbym na taką opcję, ale dopiero w ostateczności. Postanowiłem ogłosić się na forum (po angielsku, bo japoński nie dość, że znam na poziomie bardzo podstawowym to na dodatek tylko w mowie!), napisać kilka słów o sobie oraz w jakim terminie chciałbym pracować w charakterze wolontariusza i postanowiłem czekać (wszak czasu miałem prawie 5 miesięcy:P). Już następnego dnia dostałem wiadomość od Kazu-san'a z profektury Yamanashi. Lokalizacja mego wolontariatu nie miała dla mnie większego znaczenia, gdyż byłem w posiadaniu JR Rail Pass'u z którym w ciagu jednego dnia mogłem dojechać w każdy zakątek tego kraju. Kazu-san świetnie znał angielski, więc w razie nieuniknionych problemów z komunikacją po japońsku, mogłem posiłkować się angielskim. Niezwłocznie poinformował mnie o warunkach pobytu, zakwaterowaniu, dniach wolnych, godzinach pracy i o tym, że poza mną będzie tam jeszcze kilku innych wolontariuszy, co niewątpliwie było zaletą. Moim miejscem pracy miał być sad z owocami,więc... Czemu nie?
Będąc już w Japonii i mając za sobą tydzień pełen wrażeń, przyszedł czas na wolontariat. 22 maja chcąc ominąć godziny szczytu, opuściłem swój hostel dopiero późnym rankiem, około 10 i udałem się ze swoją walizką na stację kolejową. W miasteczku Minami Alps gdzie mieszkał Kazu-san nie było stacji kolejowej tak więc musiałem się posiłkować dodatkowym środkiem transtortu. Opcje były trzy, a w zasadzie nawet cztery:
- wziąść Taxi ze stacji Shiozaki za równowartość 110 PLN
- wsiąść w autobus odjeżdżający spod stacji Kofu za jakieś małe (jak na Japonię) pieniądze czyli około 40 PLN
- wypożyczyć samochód, ale do tego potrzebne było międzynarodowe prawo jazdy, którego nie miałem:(
- liczyć na to, że Kazu-san będzie miał chwilę wolnego czasu i po mnie przyjedzie.
Ostatecznie wybrałem opcję nr 5, czyli tą którą mój przyszły host mi odradzał: wziąłem Taxi spod dworca kolejowego w Kofu (15km za niespełna 180 PLN!). Na moją decyzję złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim spóźniłem się jakieś 20 minut na autobus, a kolejny miał odjechać dopiero za 3 godziny. W tym czasie nawet pieszo doszedłbym do celu wzdłuż linni autobusowej, ale pogoda była bardzo deszczowa. Dodatkowo denerwował mnie bagaż, który musiałem za sobą ciągnąć. Mogłem wrócić na stację Shiozaki bez jakichkolwiek opłat (JR Rail Pass), ale pogoda i walizka wystarczająco mnie do tego zdemotywowały. Pierd***... Jest co wspominać:P
Gdy dojechałem na miejsce Kazu-san poinformował mnie, że wolontariusze mają dzień wolny i przebywają w oddalonym od jego domu o jakieś 1400 metrów budynku dla wolontariuszy. Szybko przeszliśmy do rytuału odkażania, który musiał przechodzić każdy po przybyciu z miasta. Trzykrotnie myłem ręce i trzykrotnie bulgotałem wodą w gardle. Trochę głupio to dla mnie wyglądało, ale zasady to zasady. Po rytuale zapakowaliśmy moją walizkę do auta i ruszyliśmy w stronę "WWOOF House". Na miejscu zostałem życzliwie przywitany przez resztę wolontariuszy, następnie Kazu-san wskazał mi pokój w którym będe mieszkać, wyjaśnił kilka rzeczy i zasad panujących w domku, po czym pojechał do siebie. Reszty rzeczy, tak istotnych jak np obsługa high-end'owego sedesu dowiedziałem się od pozostałych wolontariuszy. Na tamten okres było to dwóch gości z Singapuru, Duńczyk, Amerykanin i jedna dziewczyna z Hong Kongu. Po kilku godzinach wspólnego siedzenia, wziąłem prysznic i poszedłem spać.
Pierwszy dzień na farmie nie różnił się znacząco od ostatniego i wszystkich pomiędzy nimi.
Typowy plan dnia wolontariusza na farmie w Yamanashi:
7:00-7:25 - Pobudka (każdy wedle uznania)
7:30-8:00 - Śniadanie w oddalonym o niespełna półtora kilometra domu Yoko-san (siostry Kazu-san'a) do którego dojeżdżaliśmy na rowerach.
8:00-17:00 - Praca na farmie podczas której mieliśmy dwie pół-godzinne i jedną godzinną przerwę. W praktyce było to więc 7 godzin pracy. Czasem nieco więcej, czasem nieco mniej... W trakcie mniejszych przerw częstowano nas lokalnymi słodyczami bądź owocami, a podczas dłuższej, obiadowej między 12 a 13, dostawaliśmy ciepły posiłek z mikrofali.
17:00-18:00 - Czas wolny. Nie było sensu wracać do domku dla wolontariuszy, więc wszyscy odpoczywali na ogół w domu Kazu-san'a w którym można było skorzystać z sieci:)
18:00-18:30 - Kolacja. Kolejny popis umiejętności kulinarnych Yoko-san!
18:30-... - Czas wolny. Można było skoczyć sobie do sklepu, posiedzieć jeszcze w sieci do 21 czy 22, albo odrazu wrócić na domek, wziąść prysznic, zrobić pranie...
Kilka ważniejszych aspektów życia WWOOF'era w Minami-Alps:
PRACA
Nikt nikogo nie gonił do roboty, nie popędzał i nie krytykował. Praca bez stresu. Podczas 36 dni, które tam spędziłem kilka razy zdarzyło nam się pracować o godzinę, bądź pół godziny krócej, ze dwa albo trzy razy kończyliśmy prace już po obiedzie, a tylko dwa razy zdarzyło się mi pracować dłużej (o około 30 minut). Dużo zależy od pogody. W czasie tajfunu nie pracowaliśmy wogóle, ale nad męską częścią wolontariuszy wisiało widmo pobudki o 3 w nocy, celem zabezpieczenia czegoś na wzór szklarni, co przy tajfunie byłoby nie lada wyzwaniem - na szczęście wiatr zmienił kierunek i nikt nas nie budził.
Typowe zajęcia: zbieranie owoców, koszenie trawy, plewienie trawy w ogródku, bycie miłym dla klientów (robota za białego:P), sortowanie owoców czy tak nietypowe zajęcia jak np owijanie brzoskwiń w papierowe opakowania jeszcze na drzewie...


BEZPIECZEŃSTWO
Jedynym zagrożeniem dla wolontariuszy był jakiś japoński szerszeń, którego użądlenie jest ponoć tragiczne w skutkach, ale sam owad jest raczej rzadko widywany. Były węże i 20-centymetrowe wije, ale ponoć nie były niebezpieczne... Ludzie jeżdżą samochodami przepisowo, więc ciężko o kolizje. W naszym domku drzwi nei posiadały zamka, ani żadnego innego zabezpieczenia toteż, po naszym wyjściu na farmę pozostawał otwarty... Mimo, że trzymaliśmy tam masę elektroniki, a niektórzy także dokumenty i pieniądze, to jednak nigdy nic nie znikło. Najbardziej prawdopodobny wypadek to upadek z drabiny. Ogólnie nie ma powodów do obaw.
WYŻYWIENIE
Nigdy nie chodziłem głodny. Dania z mikrofali są świetne, a kuchnia Yoko-san poprostu nie do opisania. Prawdziwa japońska kuchnia: smacznie i zdrowo. Nie zabrakło sushi, małży, krewetek, ośmiornic czy choćby i sake:) Jedna z największych zalet pobytu w Minami Alps.


ZAKWATEROWANIE
Schludnie i czysto, ale to drugie było zasługą nas samych, bo raz w tygodniu wspólnie sprzątaliśmy nasz domek. Dwie toalety (high-end i tradycyjna, japońska), dwa prysznice, aneks kuchenny, mikrofala, duża lodówka i pralka z zapasem proszku do prania. Wszystko co potrzeba. Na dodatek piękny, duży ogród. Pokój który dostałem odstawał wyglądem od reszty (było w nim pełno gratów), ale za to był największym pomieszczeniem w całym budynku. Na minus fakt, że w swym pokoju miałem dwa małe szczury, ale nie przeszkadzały mi jakoś szczególnie - dało się przeżyć, ba! Wielkość pokoju była tak wielkim atutem tego pomieszczenia, że po mojej wyprowadzce, jeden z wolontariuszy się tam wprowadził, mimo, że miał miejsce w dwuosobowym pokoiku BEZ szczurów:)
CZAS WOLNY
Raz w tygodniu dostawaliśmy dzień wolnego. Na ogół wszyscy wtedy odpoczywali. Zwiedzać w okolicy raczej nie było czego. Jedyną atrakcją jaką nam wtedy zapewniano były wyjazdy do onsen - japońskich łaźni. Podczas tego dnia można było na spokojnie zrobić sobie pranie, iść na jakieś zakupy, pospacerować po okolicy bądź skorzystać z sieci w domu Kazu-sana. Wieczory czy to podczas dnia wolnego czy każdego innego wyglądały podobnie: wspólne rozmowy przy piwie czy butelce sake do późnych godzin:)

PIENIĄDZE
Będąc wolontariuszem de facto nic nie zarabiałem. Pomimo tego, że podczas dnia wolnego dostawaliśmy tylko jeden posiłek (śniadanie) to jednak możliwym było życie tam, bez wydawania pieniędzy. W praktyce jednak każdy chce sobie podczas tego dnia wolnego zjeść jakiś obiad, a wieczorem jakiś alkohol wypić i... Wiadomo. A jak sie jeszcze papierosy pali to już wogóle trzeba zapomnąć o wolontariacie bez uszczuplania zawartości portfela. Byćmoże jakiemuś aspołecznemu i niepalącemu egoiście wystarczyłby 1000 jenów na tydzień, ale normalnemu człowiekowi, nie licząc papierosów potrzeba około 2000 jenów, a jak się trafi na tak świetna ekipe jak ja pod koniec pobytu to około 5000...

TOWARZYSTWO
O ile na początku było nieco drętwo (przynajmniej dla mnie) to po kilku przetasowaniach załogi (co jakiś czas jedni odchodzili, a dołączali nowi), każdego ranka moim oczom ukazywała się ekipa z którą grzechem byłoby nie "pojajcować", a co dopiero nie wypić... Moje kilkanaście ostatnich dni w roli wolontariusza organizacji WWOOF upływały na codziennym, wieczornym piwkowaniu i grubej imprezie w przeddzień każdego dnia wolnego. Grubych do tego stopnia, że Ci, którzy deklarowali Yoko-san, że pojawią się na śniadaniu wstawali z łóżek dopiero po południu, a spacerując po podwórku ciężko było nie wpaść w jakieś... Było grubo:) Ale dzięki temu wzajemne więzi zacisnęły się do tego stopnia, że wszyscy nadal mamy ze sobą kontakt i przynajmniej z kilkoma osobami, napewno sie kiedyś jeszcze zobacze. Najpewniej w przyszłym roku. Naprawdę jest co wspominać:D
Reasumując... Warto być WWOOFer'em na japońskiej ziemi! Nie tylko ze względu na to, że niewielkim kosztem można poznać Japonię od środka poprzez egzystowanie pomiędzy tubylcami, ale także dlatego, że podczas poznawania życia codziennego japończyków, można przy okazji poznać masę ludzi o podobnych poglądach, których nie sposób byłoby spotkać w innej części świata. W końcu... Wszyscy wylądowaliśmy na japońskiej ziemi z podobnych pobudek... :)