środa, 24 grudnia 2014

Oby do końca...



Najgorszy okres życia mam już chyba za sobą, nie mniej jednak najgorszy rok wciąż trwa. Naiwnym byłoby zakładać, że wszystkie problemy znikną wraz ze zmianą jednej cyfry w dacie, no ale nowy rok zawsze motywuje do jakichś zmian, a w obecnym, trwającym jeszcze przez nadchodzące 8 dni nie będe się już chyba w stanie do czegokolwiek zmotywować. W sumie głupio jest pisać o najgorszym okresie życia nie mając pewności co przyniesie przyszłość, nie mniej jednak jeśli chodzi o dotyczczasową egzystencje to gorszego roku nie pamiętam. Pierwsze 8 miesięcy zmarnowane na siedzeniu za granicą, czego przeżałować po dziś dzień nie potrafię, potem niecały miesiąc na odżycie i pierwsza lepsza fucha na łapu capu, która z czasem też przestała satysfakcjonować.

No dobra, nie o satysfakcje mi chodziło, bo tej od początku nie było, więc lepiej byłoby napisać, że z czasem przestała mi odpowiadać - w szczególności godziny pracy. Zaczynam o 18 bądź 21 i pracuje do 1,2 4 czy nawet 7 rano - w zależności od ilości zamówień, na co nie ma żadnej reguły. Praca na akord. Na ogół wychodzę z pracy po 8-9 godzinach. Nie jest jednak problemem to o której wychodzę, tylko to o której zaczynam, bo chcąc się z kimkolwiek zobaczyć... Wiadomo. Każdy normalny człowiek jest po pracy około 15-17, niektórzy później, no a ja o tej 17 powoli się już do pracy zawijam, więc z dużym gronem osób po prostu nie mam sie jak zobaczyć, bądź też są to spotkania z zegarkiem w ręku a takie do rzeczy przyjemnych nie należą. O jakiejś kawie/herbacie czy piwie późną porą mogę zapomnąć totalnie, tymbardziej, że jedyny wolny wieczór mam z soboty na niedzielę. To dokucza mi najbardziej, jednak z uwagi na początkowo jesienną a obecnie już zimową aurę - jest to do zniesienia. Do czasu. Nawet jakbym nie miał widoków na żadną pewną robotę to końcem marca i tak się zwalniam. Mój czas jest wart o wiele więcej niż są mi tam w stanie zapłacić, a wcale takich najgorszych zaróbków na tym magazynie nie ma. Tak po prawdzie praca tam nie daje zbyt wiele czasu i okazji ku temu by te zarobione pieniądze wydać:P

Jeśli chodzi o jakieś pozytywne wspomnienia bieżącego roku to i takich nie zabrakło. Mimo przytłaczającego ogromu zmarnowanego czasu, było też kilka miłych akcentów.
Dobrze wspominam podróże do Niemiec za kierownicą swojego auta. Naprawdę lubię jeździć w dłuższe trasy i jest to temat bezdyskusyjny. Mimo że na zachód nie jechałem z takim uśmiechem na twarzy jak w stronę domu, to jednak i w tamtą stronę była to czysta przyjemność. Apogeum osiągnąłem wracając z Niemiec po raz ostatni, na dodatek samotnie wraz ze swoim całym dobytkiem. Nawet korki były wtedy przyjemnością. 12 godzin sam na sam ze swoim autem, niespełna sześciuset kawałkami na karcie SD i papierosami pod ręką. W moim przypadku ciężko o miejsce i atmosferę, która bardziej sprzyjałaby refleksjom na wszystkie możliwe tematy, a do tego ta przyjemnośc płynąca z prowadzenia auta. Coś pięknego.
Mile wspominam też kilka osób które poznałem. Nader mile jednak picie zimnej wódki i gadanie do białego rana z większością tych osób.
Spontaniczny trzy-dniowy wypad do Rumunii nad Morze Czarne podczas którego po prawdzie więcej się namęczyliśmy niż wypoczęliśmy też będe zawsze mile wspominał. Constanta, góry fogarskie, trasa transfogarska, która przez nie przebiega, skąd zresztą zdjęcie u góry postu, jak i cała Rumunia to naprawdę wspomnienia na lata.
Przebiegłem tego roku z Endomondo w okresie pięciu miesięcy 221km. Niby niedużo, ale pozwoliło mi to o poprawę zeszłorocznego rekordu na 5km z 27:41 na 25:36 a więc o ponad dwie minut. Poprawiłem tez kilka innych rekordów w bieganiu. Jeśli już jestem przy sporcie to wielkim sukcesem było też ukończenie podczas trzeciego podejścia w życiu (z czego drugiego w tym roku) aerobicznej szóstki Weidera, a sukcesem który bije na głowe inne w tej dziedzinie jest to, że dzięki ćwiczeniom, bieganiu, ale przede wszystkim obecnej pracy (w której się nie chodzi tylko biega), moja waga oscyluje na ogół między 91 a 93, a więc na dobrą sprawę ważę o 10-12kg mniej niż rok temu.
Jeśli już wyliczam wszystko co dobre w tym dobiegającym końca roku, nie mogę zapomnąć o tym najważniejszym. Przełamałem się w pewnej dobrze mi znanej kwestii. Nie było to łatwe w moim wypadku i nawet niewiele mi to dało, bo sprawy nie poszły po mojej myśli. Źle to rozegrałem, ale fakt owego przełamania jest byćmoże największym sukcesem 2014 roku, który zapoczątkował związek przyczynowo-skutkowy w wyniku którego pewne rzeczy nie poszły tak jakbym chciał i paradoksalnie największy sukces doprowadził do najwięszej porażki. Cóż... Żyjemy dalej.
Masę zwykłych, normalnych zdawałoby się chwil spędzonych ze znajomymi czy rodziną też zaliczam do tych pozytywów bieżącego roku. Doceniam to, że wogóle miałem możliwość spędzić te kilka chwil z ludźmi, którzy coś dla mnie znacza a nie z tymi na których mimochodem jestem skazany.

Tyle dobrego. Mogę w sumie jeszcze dorzucić kwestię palenia, bo przez długi czas paliłem od weekendu do weekendu a obecnie, nie pale wogóle od 1 grudnia (docelowo do wiosny). Post miał być o tym jaki to ten 2014 rok był zły, a tymczasem widać same zalety. O wadach się nie rozpisywałem nie dlatego, że było ich mało, tylko dlatego, że opisać je można w dwóch słowach: STRATA CZASU/ŻYCIA. Więcej nic nie muszę dodawać. Poprostu większą część tego roku straciłem, a czasu niestety nie można w żaden sposób odzyskać, tak więc straciłem go bezpowrotnie. Zeszłoroczną zimę jestem w stanie przeboleć, ale całą wiosnę i niemal całe lato już nie. Tych jesiennych wieczorów już co prawda na polskiej ziemi, jednak tym razem spędzonych w pracy - również mi szkoda. Straciłem de facto cały rok życia - kolejnego nie mam zamiaru tracić.

piątek, 15 sierpnia 2014

Czas wracać



Od mojego ostatniego postu minęło 17 miesięcy. Po życiowej stagnacji, która utrzymywała się od czasu powrotu z Japonii, przyszedł czas na recesję, by w końcu przejść do... Stagnacji. Jak zatem widać, wróciłem do punktu wyjścia i ostatnie półtora roku nie wniosło w moje życie nic nadzwyczajnego. Najgorszy okres mam już a sobą, nie mniej jednak wcale nie mam powodów do dumy.

Zaczęło się od planów związanych z emigracją. Do grudnia zeszłego roku pracowałem w dotychczasowym miejscu. Powoli jednak świetna atmosfera i przyzwoite jak na polskie warunki pieniądze przestały wystarczać, a z nerwami będącymi nieodłącznym elementem pracy z klientami coraz mniej chciało mi się walczyć. Strach przed przyzwyczajeniami również nie był mi obcy, w końcu spędziłem tam masę czasu i gdyby nie radykalne kroki - spędziłbym tam jeszcze długie miesiące czy lata. Ot, z przyzwyczajenia... Trzeba było działać. Tym bardziej, że wybitnie imprezowy tryb życia, jaki prowadziłem zeszłego roku nie pozwalał nic zaoszczędzić, a nadchodząca zima nie napawała optymizmem, bo gdy wszystko przykryte jest śniegiem traci się chęci na wiele rzeczy i ogólnie mało się dzieje. Zima była zatem najlepszym okresem na to by zrobić sobie dłuższą przerwę od pracy z klientami, bądź też definitywnie z takim charakterem pracy skończyć. Nie miałem zbyt wielu obiecujących szans na jakąś pewną robotę za granicą, toteż ostatecznie przystałem na propozycję byłego sąsiada by jechać w ciemno. Z załatwionym zakwaterowaniem, ale bez zapewnionej pracy.

Wyjazd początkiem grudnia był totalnie chybionym pomysłem. Teoretycznie prace miałbym już 2 dni po przyjeździe, bo już wtedy zadzwonili do mnie z firmy Wanzl i zapraszali do pracy, nie mniej jednak po niemiecku nie mówiłem prawie wogóle i mimo, że z gościem który do mnie zawdzwonił przegadałem dobre 5 minut to jednak rozmawialiśmy po angielsku, a zdaniem rozmówcy - na produkcji nikt angielskiego nie zna. W trakcie tygodnia bądź dwóch, które spędziliśmy w Niemczech poza wieloma obietnicami konkretów nie było w zasadzie żadnych. Trafiła się fucha w Gunzburgu przy roznoszeniu okien i drzwi w nowo powstającym budynku, ale było to zajęcie tylko na 2 dni w dodatku za 5 czy 6€ na ręke za godzine. Po około dwóch tygodniach bez większych sukcesów najlepszym rozwiązaniem okazało się wrócić do Polski.

Drugie podejście miało miejsce 6 stycznia, wtedy to po raz drugi wyjechaliśmy w liczącą blisko 1000 kilometrów drogę zmierzającą na zachód Bawarii. Również i tym razem nie było kolorowo, bo pracę ostatecznie zaczęliśmy 23 stycznia. Nie skłamię jeśli stwierdzę, że te blisko dwa miesiące egzystowania bez pracy, w dodatku w przeważającej części za zachodnią granicą, odbiły się dosyć mocno po mojej kieszeni. Kolejne wydatki na czynsz za mieszkanie, które pasowało wynająć by nie dojeżdżać codziennie do pracy 43km w jedną stronę, kaucje za owe lokum i jego urządzanie we wszelkie sprzęty w połączeniu z początkowymi wypłatami postawiły mnie w patowej sytuacji. Takiej recesji finansowej nie miałem nigdy w życiu, a już napewno nie przez ostatnie 7 lat. Wiosną tego roku, byćmoże błędnie, doszedłem do wniosku, że aby wyjść na prostą i nie wracać na tarczy, muszę sobie odpuścić opcję przezimowania i zostać tu dłużej, skutkiem czego zamknąłem sobie po części drzwi, którymi mógłbym wrócić do poprzedniej roboty. Musiałem zatem pożegnać się z opcją rychłego powrotu do ojczyzny...

Jeśli chodzi o pracę, którą wykonuje w Niemczech to nie mogę mieć do niej zastrzeżeń. Ot, normalna robota na produkcji. Jak w Polsce, tylko wolniej ;) Trafiliśmy pod skrzydła ponoć najlepszej fabryki w okolicy, która zajmuje się produkcją wózków sklepowych, regałów i jakichś innych metalowych rzeczy, które sygnuje logiem "Wanzl". Tak, tak... To ta sama firma, z której dzwonili do mnie w grudniu. Tym razem jednak pracuje nie bezpośrednio w fabryce, tylko przez firme pośrednictwa pracy co w sposób znaczący przekłada się na zarobki. Atmosfera w fabryce jest świetna. Żadnych krzyków, wszystko na spokojnie - ciężko się spocić. Częściej człowiek męczy się ściemnianiem i nic nie robieniem niż ciężką pracą.

Nigdy nie byłem jakimś wyrachowanym materialistą, ale jeśli już mam siedzieć z dala od rodziny, znajomych i szeroko pojętego "życia" to przynajmniej ten pieniądz w jakimś stopniu powinien to zrekompensować, a i tak wiadomo, że po pewnym czasie rzuciłbym tym wszystkim i wrócił do Polski. Myśle, że jakby wypłaty były bardziej kolorowe to jakoś wytrzymałbym do następnej wiosny, ale perspektywa oszczędzania od 500 do max 800€ na miesiąc wcale mi tego braku życia nie rekompensuje. To wszystko o czym pisałem na początku akapitu jest warte więcej niż te dwa, a w porywach trzy tysiące złotych miesięcznie. Inna sprawa jakbym znalazł sobie tutaj jakieś towarzystwo, które byłoby w porządku, albo ściągnął kogoś ze swych dobrych znajomych, ale nie potrafię odnaleźć się wśród ludzi bez honoru, dla których w większości liczy się tylko pieniądz i którzy na każdym kroku narzekają jak to w tej Polsce wszystko złe, a jeśli chodzi o tych dobrych znajomych z Polski to każdy ma swój rozum i ani myśli się tu wybierać. Nie trzyma mnie więc tutaj ani pieniądz, ani żaden z tych znajomych, którzy nie pluliby w łono swojej matce Polsce, nie szczędzili każdego wydanego grosza, a przede wszystkim byliby w porządku, zatem...
Czas wracać ;)

Miesiąc temu podjąłem decyzje o powrocie do Polski. Najprawdopodobniej 30 sierpnia nad ranem wsiąde w auto i pojadę w stronę ojczyzny. Mimo kilku drobnych zalet pobytu tutaj, jak poprawienie stosunków z pewną bliską mi osobą, kilkoma naprawdę dobrymi domówkami, tysiącami kilometrów pokonanymi za kierownicą swego auta, zrobieniu najlepszego burrito w mojej dotychczasowej karierze kulinarnej, zakupu szybkowaru do ryżu, doprowadzeniu języka niemieckiego do poziomu bardzo podstawowego, byćmoże poprawieniu sylwetki (zasługa sprzętu na zdjęciu),ukończeniu aerobicznej szóstki Weidera (w trzecim podejściu), pobiciu 5 z 8 moich rekordów życiowych z zeszłego roku w bieganiu (na Endomondo) i ogólnie zmotywowaniu się do intensywniejszego biegania... Wszystkie te zalety są jednak niczym w porównaniu z tym co straciłem, a starciłem na dobrą sprawę prawie 9 miesięcy życia. Nie wiem co mnie czeka w Polsce, w najgorszym razie w listopadzie znów będe celował w wyjazd do Holandii z kuzynem bądź przyjacielem, ale to żadne rozwiązanie. Żadne, bo i tym razem planowałbym tam zostać max do wiosny przyszłego roku, dlatego będe musiał walczyć o to by nie marnować już więcej swego ŻYCIA na życie na emigracji.