W samej koszulce chodzi się coraz rzadziej, wokół pełno
liści, a i z domu jakoś coraz ciężej wyjść – wygląda na to, że nadchodzi ta
druga część roku. Gorsza czy nie – na pewno nie obfitująca w tyle przygód,
atrakcji i chęci do outdoorowego życia jak ta, która właśnie się kończy. Teraz
w zasadzie zostaje już tylko czekanie na śnieg i mróz (najlepiej w odwrotnej
kolejności), za moment święta i… Znowu zacznie przybywać dnia ;)
Poprzednia zima przeszła jakoś niezauważalnie, śniegu
napadało jak na lekarstwo toteż ciężko o jakiekolwiek wspomnienia z nią
związane. Nie przypominam sobie by zdarzyło mi się gdzieś utknąć, nie wyjechać
czy choćby nawet pomagać kogoś z fosy wyciągać. Na deske wybrałem się tylko
raz, w dodatku za dom i po prawdzie dwa razy zjechałem, tak więc jeśli chodzi o
jazdę na snowboardzie to o żadnym progresie w tej kwestii nie może być mowy.
Wiosnę częściowo w Austrii spędziłem – jak to mówią: kto nie
ryzykuje, ten szampana nie pije. Ja nie wypiłem:P Tzn może bym i wypił tylko
nie od razu, a po dwóch tygodniach w Niederösterreich pojawiła się inna opcja z
której co prawda korzystać nie musiałem, nie mniej jednak była to opcja pewnego
wyjazdu pozbawionego jakichkolwiek syndromów wyjazdu w ciemno (jak w pierwszym
przypadku). Inna sprawa, że inaczej miało to wyglądać a inaczej koniec końcem
wyglądało.
Największą, niekwestionowaną zaletą zarówno pierwszego jak i
drugiego wyjazdu było znaczne zbicie wagi (w końcu!) ze 107 do 93kg.
Odpowiednio 5kg w dół podczas dwóch tygodni w Austrii i 9kg w ciągu 7 tygodni w
Niemczech. Zbieranie szparagów w okolicach Dortmundu łatwe nie było – podziwiam
tych, którzy kochają się w tego typu zajęciach i jeżdżą co roku. Dobre zajęcie
dla tych dla którzy wszystko przeliczają na złotówki, którym atrakcyjnymi
wydają się stawki totalnie nieadekwatne do wykonywanej pracy i którzy nigdzie w
życiu nie byli, bo po prostu uznają, że „tak to ma wyglądać”. Otóż zupełnie nie
tak, ale nie będę się rozpisywał w tej kwestii.
Swoją drogą fajnie było choć na chwilę przypomnieć sobie jak
wygląda życie na zachód od naszej granicy. Mimo niezbyt atrakcyjnych zarobków
człowiek za „dniówkę” był w stanie kupić jedzenia na cały tydzień, trochę
paliwa, jakieś dwie, trzy koszulki czy innego ciucha i jeszcze jakiś zapach
Calvina Kleina w perfumerii. W szczególności tęskniło mi się do cen żywności w
sklepach co do których w dalszym ciągu uważam, że w większości, nawet jeśli
przeliczyć je na złotówki to i tak są atrakcyjniejsze, niż te u nas w Polsce i
o ile nie zawsze musi tak być w przypadku podstawowego koszyka na podstawowe
dania to już na pewno jest taniej jeśli człowiek sięgnie po produkty do sporządzenia
jakichś niebanalnych potraw.
Czystą przyjemnością było dobicie w ciągu tych dwóch
wiosennych miesięcy jakichś 8 tysięcy kilometrów do przebiegu. Rzeczjasna do
przebiegu w Celice w której tak naprawdę już od chwili kupna każdy kilometr
można było traktować niczym nagrodę. Nawet jadąc 1200km z dwoma pasażerami i
wyładowany niemalże po dach, a tak było przy okazji ostatniego powrotu z Niemiec do Polski. Na ile tylko mogłem odradzałem przyszłym pasażerom
podróż w trójkę (a dokładniej nie tyle podróż co perspektywę spędzenia być może nawet kilkunastu
godzin na tylnym siedzeniu, bo miejsca tam zbyt wiele nie ma), nie mniej
jednak zależało im by jak najszybciej dostać się do kraju więc pojechaliśmy w
trójkę.
Tamtego dnia wstałem (po max 6 godzinach spania) o 5 rano by się do
końca spakować, od 6 do 18 robiłem jeszcze przy tych szparagach, na pieniądze
musieli jeszcze wszyscy czekać gdzieś do 20, a potem już tylko jazda. Jako, że
pasażerów odwoziłem w okolice Tarnowa, przy domu pojawiłem się około 11 rano, z
czego od Tarnowa wracałem już dłuższą drogą (trwała chyba z trzy godziny), żeby jeszcze na finischu nacieszyć się samą jazdą.
Po powrocie zbyt długo nie odetchnąłem, bo już nazajutrz
pojawił się kuzyn i jako, że od razu mnie potrzebował - z planowanych dwóch
tygodni na odetchnięcie został mi tylko jeden poniedziałek. Zdarza się. Od
tamtej pory w zasadzie już na spokojnie egzystowałem sobie w Polsce co robię po
dziś dzień. Jako, że byłem na miejscu i w dodatku straciłem nieco kilogramów –
z tym większą ochotą wybierałem się w góry (powyżej zdjęcie z Tatr
Zachodnich w których jako, że wcześniej nigdy nie byłem – tego roku szczególnie
sobie upodobałem) jak również biegałem jak tylko były do tego warunki. Dawno nie byłem w takiej kondycji - 14kg zrobiło na tyle kolosalną różnicę, że na dziś dzień swoją formę
mogę określić jako życiową :D Tatrzańskie szlaki pokonywałem z zadziwiającą łatwością
(jeśli porównać do poprzednich lat) a i przy okazji biegania z Endomondo
pobiłem wszystkie swoje dotychczasowe rekordy. Nawet półmaraton przebiegłem.
Ba! Dla pewności zrobiłem ponad 22km żeby ten jeden kilometr mieć w zapasie
jakbym dostrzegł po fakcie na mapach, że GPS gdzieś mnie rzucał koło ścieżki i
w ten sposób naliczał mi więcej km niż było w rzeczywistości - zliczał jednak kilometry jak zwykle tak więc bez zastrzeżeń.
Nieco ponad miesiąc temu zmieniłem auto (rzecz jasna kupiłem dokładnie to co chciałem i nie było mowy o żadnych przypadku, okazji czy kompromisie), a jeszcze tydzień wcześniej sprzedałem gloryfikowaną przeze mnie po dziś dzień Celice. Miałem ją nieco ponad 4 lata w trakcie których przejechałem nią jakieś 77 tysięcy kilometrów i nigdy mnie nie zawiodła. Nie zawodzi zresztą po dziś dzień - trafiła w naprawdę dobre ręce a nowa właścicielka z pewnością będzie o nią dbać. Zresztą... Nie ma się co rozpisywać. Takiemu cudowi na czterech kółkach w bliższej lub dalszej przyszłości należeć się będzie osobny wpis :)