sobota, 22 października 2016

Znów jest zmierzch



W samej koszulce chodzi się coraz rzadziej, wokół pełno liści, a i z domu jakoś coraz ciężej wyjść – wygląda na to, że nadchodzi ta druga część roku. Gorsza czy nie – na pewno nie obfitująca w tyle przygód, atrakcji i chęci do outdoorowego życia jak ta, która właśnie się kończy. Teraz w zasadzie zostaje już tylko czekanie na śnieg i mróz (najlepiej w odwrotnej kolejności), za moment święta i… Znowu zacznie przybywać dnia ;)

Poprzednia zima przeszła jakoś niezauważalnie, śniegu napadało jak na lekarstwo toteż ciężko o jakiekolwiek wspomnienia z nią związane. Nie przypominam sobie by zdarzyło mi się gdzieś utknąć, nie wyjechać czy choćby nawet pomagać kogoś z fosy wyciągać. Na deske wybrałem się tylko raz, w dodatku za dom i po prawdzie dwa razy zjechałem, tak więc jeśli chodzi o jazdę na snowboardzie to o żadnym progresie w tej kwestii nie może być mowy.

Wiosnę częściowo w Austrii spędziłem – jak to mówią: kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije. Ja nie wypiłem:P Tzn może bym i wypił tylko nie od razu, a po dwóch tygodniach w Niederösterreich pojawiła się inna opcja z której co prawda korzystać nie musiałem, nie mniej jednak była to opcja pewnego wyjazdu pozbawionego jakichkolwiek syndromów wyjazdu w ciemno (jak w pierwszym przypadku). Inna sprawa, że inaczej miało to wyglądać a inaczej koniec końcem wyglądało.

Największą, niekwestionowaną zaletą zarówno pierwszego jak i drugiego wyjazdu było znaczne zbicie wagi (w końcu!) ze 107 do 93kg. Odpowiednio 5kg w dół podczas dwóch tygodni w Austrii i 9kg w ciągu 7 tygodni w Niemczech. Zbieranie szparagów w okolicach Dortmundu łatwe nie było – podziwiam tych, którzy kochają się w tego typu zajęciach i jeżdżą co roku. Dobre zajęcie dla tych dla którzy wszystko przeliczają na złotówki, którym atrakcyjnymi wydają się stawki totalnie nieadekwatne do wykonywanej pracy i którzy nigdzie w życiu nie byli, bo po prostu uznają, że „tak to ma wyglądać”. Otóż zupełnie nie tak, ale nie będę się rozpisywał w tej kwestii.

Swoją drogą fajnie było choć na chwilę przypomnieć sobie jak wygląda życie na zachód od naszej granicy. Mimo niezbyt atrakcyjnych zarobków człowiek za „dniówkę” był w stanie kupić jedzenia na cały tydzień, trochę paliwa, jakieś dwie, trzy koszulki czy innego ciucha i jeszcze jakiś zapach Calvina Kleina w perfumerii. W szczególności tęskniło mi się do cen żywności w sklepach co do których w dalszym ciągu uważam, że w większości, nawet jeśli przeliczyć je na złotówki to i tak są atrakcyjniejsze, niż te u nas w Polsce i o ile nie zawsze musi tak być w przypadku podstawowego koszyka na podstawowe dania to już na pewno jest taniej jeśli człowiek sięgnie po produkty do sporządzenia jakichś niebanalnych potraw.

Czystą przyjemnością było dobicie w ciągu tych dwóch wiosennych miesięcy jakichś 8 tysięcy kilometrów do przebiegu. Rzeczjasna do przebiegu w Celice w której tak naprawdę już od chwili kupna każdy kilometr można było traktować niczym nagrodę. Nawet jadąc 1200km z dwoma pasażerami i wyładowany niemalże po dach, a tak było przy okazji ostatniego powrotu z Niemiec do Polski. Na ile tylko mogłem odradzałem przyszłym pasażerom podróż w trójkę (a dokładniej nie tyle podróż co perspektywę spędzenia być może nawet kilkunastu godzin na tylnym siedzeniu, bo miejsca tam zbyt wiele nie ma), nie mniej jednak zależało im by jak najszybciej dostać się do kraju więc pojechaliśmy w trójkę. 
Tamtego dnia wstałem (po max 6 godzinach spania) o 5 rano by się do końca spakować, od 6 do 18 robiłem jeszcze przy tych szparagach, na pieniądze musieli jeszcze wszyscy czekać gdzieś do 20, a potem już tylko jazda. Jako, że pasażerów odwoziłem w okolice Tarnowa, przy domu pojawiłem się około 11 rano, z czego od Tarnowa wracałem już dłuższą drogą (trwała chyba z trzy godziny), żeby jeszcze na finischu nacieszyć się samą jazdą.

Po powrocie zbyt długo nie odetchnąłem, bo już nazajutrz pojawił się kuzyn i jako, że od razu mnie potrzebował - z planowanych dwóch tygodni na odetchnięcie został mi tylko jeden poniedziałek. Zdarza się. Od tamtej pory w zasadzie już na spokojnie egzystowałem sobie w Polsce co robię po dziś dzień. Jako, że byłem na miejscu i w dodatku straciłem nieco kilogramów – z tym większą ochotą wybierałem się w góry (powyżej zdjęcie z Tatr Zachodnich w których jako, że wcześniej nigdy nie byłem – tego roku szczególnie sobie upodobałem) jak również biegałem jak tylko były do tego warunki. Dawno nie byłem w takiej kondycji - 14kg zrobiło na tyle kolosalną różnicę, że na dziś dzień swoją formę mogę określić jako życiową :D Tatrzańskie szlaki pokonywałem z zadziwiającą łatwością (jeśli porównać do poprzednich lat) a i przy okazji biegania z Endomondo pobiłem wszystkie swoje dotychczasowe rekordy. Nawet półmaraton przebiegłem. Ba! Dla pewności zrobiłem ponad 22km żeby ten jeden kilometr mieć w zapasie jakbym dostrzegł po fakcie na mapach, że GPS gdzieś mnie rzucał koło ścieżki i w ten sposób naliczał mi więcej km niż było w rzeczywistości - zliczał jednak kilometry jak zwykle tak więc bez zastrzeżeń.

Nieco ponad miesiąc temu zmieniłem auto (rzecz jasna kupiłem dokładnie to co chciałem i nie było mowy o żadnych przypadku, okazji czy kompromisie), a jeszcze tydzień wcześniej sprzedałem gloryfikowaną przeze mnie po dziś dzień Celice. Miałem ją nieco ponad 4 lata w trakcie których przejechałem nią jakieś 77 tysięcy kilometrów i nigdy mnie nie zawiodła. Nie zawodzi zresztą po dziś dzień - trafiła w naprawdę dobre ręce a nowa właścicielka z pewnością będzie o nią dbać. Zresztą... Nie ma się co rozpisywać. Takiemu cudowi na czterech kółkach w bliższej lub dalszej przyszłości należeć się będzie osobny wpis :)