środa, 7 grudnia 2016

Nałóg do wybiegania



W moim przypadu większa część nałógów (o ile nie wszystkie) ma to do siebie, że bez większego problemu eliminuje je z codziennego życia. Od energy drinków robie sobie sobie krótsze lub dłuższe przerwy, palenie staram sobie odpuszczać lub przynajmniej ograniczać każdej zimy, ostre sosy momentami eliminuje totalnie z diety, a jazde autem bez celu ograniczam momentami do zera. Bieganie to najnowszy spośród wspomnianych nałogów.

Krótkie epizody z bieganiem pojawiały się w sumie przez całe życie, nie mniej jednak pierwszy, porządny zastrzyk motywacji przyszedł dopiero z aplikacją na telefonie, która rejestrowała moje poczynania. Pierwsza zarejestrowana aktywność miała u mnie miejsce w marcu 2011 roku, a więc ponad 5 lat temu. Motywacja rzeczjasna wynikała z poprawiania swoich wyników. Jako że chciałem w głównej mierze skupić się na wytrzymałości - z każdym treningiem starałem się dobiec dalej niż poprzednio. Wychodziło różnie. W głównej mierze dlatego, że biegałem za domem gdzie poza nierównym terenem była też masa owiec, psów itd, które te biegi potrafiły uprzykrzać, a już napewno wpływały na przebieg trasy. Ciężko było biegać tą samą trasą przez dłużej niż kilka dni. Inna sprawa to fakt, że "Cardio Trainer" nie motywował mnie aż tak bardzo jak "Endomondo" po które sięgnąłem w 2013 roku. 

Na przestrzeni ostatnich pięciu lat motywacja (napędzana aplikacją na smartfonie) doprowadziła mnie do półmaratonu, który przebiegłem kilka miesięcy temu i... Niewykluczone, że nie jest to moje ostatnie słowo w kwestii pokonanego dystansu:P W 2011 roku przebiegnąłem bez odpoczynku 1,1km... Czas w zasadzie nie był jakiś skrajnie tragiczny, ale jeśli idzie o dystans to naprawdę był to max moich możliwości na tamtą chwile. Dane z programu którego wtedy używałem przepadły co prawda wraz z formatowaniem telefonu, ale pamiętam że przez dwa sezony przy bardzo sporadycznych treningach dobiegłem do 3km. Szału nie było. 
Wiosną 2013 wraz z przesiadką na "Endomondo" i ze świadomością zapisywania przez program moich osiągnięć gdzieś w sieci - motywacji znacząco przybyło. Zacząłem wtedy od 3km a sezon skończyłem na 11km. W następnych latach przekroczenie zaporowej dotychczas bariery 10km nie było już w zasadzie problemem, tyle, że z braku czasu skupiłem się na przebieganiu połowy tego dystansu. Rzeczjasna nie biegałem już po polach za domem tylko po bardziej przyjaznym biegaczom terenach ze szczególnym upodobaniem do terenów wokół dawnego kombinatu i odcinku ścieżki rowerowej od Rogoźnika w stronę Słowacji.

Tego roku postanowiłem sobie przebiec półmaraton i w zasadzie udało się to bez żadnego przygotowania. No chyba że przygotowaniem można nazwać siedem treningów od 2 do 8km z czego ostatni miał miejsce ponad trzy miesiące prze owym półmaratonem... Wniosek z tego taki, że każdy jest w stanie taki dystans przebiegnąć. Po osiągnięciu celu, już do samego końca sezonu skupiłem się tylko na odcinkach po 10km i osiągnięciu jak najlepszego czasu na tym dystansie. Gdy po raz pierwszy (3 lata wcześniej) przebiegłem "dziesiątke" miałem czas 59m10s. Najlepszy wynik tegorocznego sezonu to 48m39s więc aż o 10 i pół minuty mniej :D

Poza polepszającymi się wynikami i rosnącą motywacją - rośnie również świadomość. Podstawą są wygodne buty, a co do odzieży termoaktywnej... Zdążyłem się do niej przekonać, choć dopiero w tym sezonie i tyczy się to tylko koszulek. Spodenki w dalszym ciągu preferuje "normalne". Podstawą jest też naładowany telefon i nawet nie tyle prądem co dobrą muzyką ;)

Od biegania naprawdę można się uzależnić. Wysiłek daje satysfakcje, dobre wyniki motywują, godzina czy dwie z własną muzyką umila bieg jak i spacer po biegu, no ale główną zaletą jest chyba ten czas na przemyślenia, bo tak naprawde o samym biegu rzadko się myśli... 
Poza produkowaniem endorfin podczas treningu i myślenia o bieganiu podczas siedzenia w domu - robię sobie również od niego dłuższe przerwy (od jesieni do wiosny) tak więc w moim przypadku śmiało mogę mówić o nałogu :D

środa, 23 listopada 2016

Chwila oddechu



W listopadzie póki co ani razu nie udało mi się zaliczyć 6-dniowego tygodnia pracy. Trochę w tym zasługa tych kilku świąt listopadowych, nie mniej jednak widać, że zaczynanie weekendu w piątek powoli staje się normą. W końcu udaje mi się znajdować nieco więcej czasu dla siebie ;) 

Laptopa, względnie netbooka (ten drugi szybciej się włącza:P) uruchamiałem dotychczas co najwyżej dwa razy w tygodniu, muzyki poza autem nie słuchałem w ogóle a i do ćwiczeń ciężko się było zabrać. Nie mam co prawda sztangielki w ręku, ale słuchawki z dobrą muzyką na uszach i niespełna szesnastocalową matryce przed oczyma - słowem znowu jest czas na to, co przy jego deficycie zdawało się być jego marnowaniem. 
Najwięcej samozaparcia będzie wymagał powrót do ćwiczeń (nie jakichś konkretnych, toteż bez oczekiwania konkretnych efektów:P), ale jako że wybiegać nie ma się gdzie... Najgorzej zacząć i złapać systematykę, a potem jest juz z górki. To jak z paleniem - tyle, że z jego rzucaniem. A właśnie! Znowu nie pale :D

Znowu, bo... W zasadzie co roku robię sobie na zimę przerwe od palenia. Wielokrotnie wspominałem, że pale bo lubię bo taka jest prawda. Doskonale wiem też, że dzięki silnej woli nie muszę się obawiać o to że wpadnę w nałóg do tego stopnia by nie móc sobie tych papierosów odmówić. Przerwę robie sobie od lat, któregoś roku było to tylko kilkanaście dni (atmosfera nie sprzyjała i humor nie dopisywał:P), w 2011 było to pięć miesięcy, dwa lata później bardzo podobnie. Jak będzie tego roku? Tym razem idę na rekord:D

Tego roku przerwę zacząłem spontanicznie późnym wieczorem 4 października. Miałem nie palić od listopada, ale w sumie już końcem września pojawiały się coraz to chłodniejsze wieczory, które uprzykrzały mi palenie przed domem. Inna sprawa to hmmm... 
Napewno nie poprawa kondycji, bo półmaraton przebiegłem nie paląc co prawda w trakcie, ale za to intensywnie przed biegiem i jeszcze intensywniej po:P Pod tym względem różnicy zbytnio nie widzę. Widać za to różnicę w portfelu i w baku auta, bo fajcenie największą frajdę sprawiało mi zawsze w aucie. Szczególnie wtedy gdy coś jakoś szczególnie zajmowało moje myśli. 
Jednego dnia wracałem z pracy prosto do domu robiąc 12km, a innego chcąc dłużej nad czymś pomyśleć wracałem przez godzinę dłużej niż zwykle robiąc tych kilometrów 70 i wypalając trzecią część paczki papierosów. Norma;) Dla mnie esencja palenia:P Teraz co prawda nie palę, ale i tak ciężko mi w ciągu miesiąca przejechać mniej niż 2000km... 
Inna sprawa - częstowanie. Niby z grzeczności, dobrego wychowania, wręcz nawyku, no ale ileż można. Rzeczjasna nie częstuje ludzi z ulicy - tym zawsze odmawiam, wszak niepełnosprawni nie są, a roboty w opór, więc gdzie problem żeby iść, zarobić i być panem swego losu (swej paczki)? 

Na dzień dzisiejszy nie palę od 50 dni i poprostu dobrze mi to idzie. Pieniędzy zaoszczędzonych nie licze, bo jeśli idzie o paliwo to jeżdżę tak samo dużo jak zawsze, a te przeznaczone na papierosy zostają przy sklepowych kasach wydawane na różne pierdoły. Powinno mi też każdego dnia zostawać z 30 minut extra, które wcześniej wykorzystywałem na wychodzenie na papierosa, no ale... Właśnie. Powinno...

Jako że dotyczczas miałem w tygodniu tylko jeden dzień wolny - starałem się nie odpuszczać weekendów. W zasadzie nie odpuściłem żadnego, choć momentami pojawiałem się w miejscach w których pojawiać się nie planowałem i w towarzystwie, którego nawet nie starałem się zrozumieć a co dopiero zaakceptować. Cóż... Każdy jest kowalem swego losu i szkoda się tu jakoś szczególnie nad tym tematem rozwodzić. YOUR LIFE - YOUR CHOICE
Dobrze, że takie sytuacje miały miejsce tylko momentami i że nie rzutują na całość do tego stopnia by człowiek dał se spokój i został w domu. Na szczęście jest jeszcze z kim i gdzie jechać;)
Dodatkowo, w kwietniu nadchodzącego roku, nieocenione mogą wydać się nabywane aktualnie podczas weekendów umiejętności parkietowe:D Nigdy nie byłem mistrzem w tańcu, no ale jeśli wierzyć, że praktyka czyni mistrza... :)

Na zdjęciu papierosy, które (idąc od lewej) lubiłem sobie popalać po powrocie z Japonii, w samej Japonii, jak i przez cały ostatni rok w Polsce (na zmianę z Camelami). Najbardziej z tych wszystkich smakowały mi te ostatnie, nie mniej jednak z sentymentu do pewnego okresu życia spędzonego w Kraju Wschodzącego Słońca również te przebrandowane Mild Seven'y często lądowały w mojej kieszeni.


sobota, 22 października 2016

Znów jest zmierzch



W samej koszulce chodzi się coraz rzadziej, wokół pełno liści, a i z domu jakoś coraz ciężej wyjść – wygląda na to, że nadchodzi ta druga część roku. Gorsza czy nie – na pewno nie obfitująca w tyle przygód, atrakcji i chęci do outdoorowego życia jak ta, która właśnie się kończy. Teraz w zasadzie zostaje już tylko czekanie na śnieg i mróz (najlepiej w odwrotnej kolejności), za moment święta i… Znowu zacznie przybywać dnia ;)

Poprzednia zima przeszła jakoś niezauważalnie, śniegu napadało jak na lekarstwo toteż ciężko o jakiekolwiek wspomnienia z nią związane. Nie przypominam sobie by zdarzyło mi się gdzieś utknąć, nie wyjechać czy choćby nawet pomagać kogoś z fosy wyciągać. Na deske wybrałem się tylko raz, w dodatku za dom i po prawdzie dwa razy zjechałem, tak więc jeśli chodzi o jazdę na snowboardzie to o żadnym progresie w tej kwestii nie może być mowy.

Wiosnę częściowo w Austrii spędziłem – jak to mówią: kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije. Ja nie wypiłem:P Tzn może bym i wypił tylko nie od razu, a po dwóch tygodniach w Niederösterreich pojawiła się inna opcja z której co prawda korzystać nie musiałem, nie mniej jednak była to opcja pewnego wyjazdu pozbawionego jakichkolwiek syndromów wyjazdu w ciemno (jak w pierwszym przypadku). Inna sprawa, że inaczej miało to wyglądać a inaczej koniec końcem wyglądało.

Największą, niekwestionowaną zaletą zarówno pierwszego jak i drugiego wyjazdu było znaczne zbicie wagi (w końcu!) ze 107 do 93kg. Odpowiednio 5kg w dół podczas dwóch tygodni w Austrii i 9kg w ciągu 7 tygodni w Niemczech. Zbieranie szparagów w okolicach Dortmundu łatwe nie było – podziwiam tych, którzy kochają się w tego typu zajęciach i jeżdżą co roku. Dobre zajęcie dla tych dla którzy wszystko przeliczają na złotówki, którym atrakcyjnymi wydają się stawki totalnie nieadekwatne do wykonywanej pracy i którzy nigdzie w życiu nie byli, bo po prostu uznają, że „tak to ma wyglądać”. Otóż zupełnie nie tak, ale nie będę się rozpisywał w tej kwestii.

Swoją drogą fajnie było choć na chwilę przypomnieć sobie jak wygląda życie na zachód od naszej granicy. Mimo niezbyt atrakcyjnych zarobków człowiek za „dniówkę” był w stanie kupić jedzenia na cały tydzień, trochę paliwa, jakieś dwie, trzy koszulki czy innego ciucha i jeszcze jakiś zapach Calvina Kleina w perfumerii. W szczególności tęskniło mi się do cen żywności w sklepach co do których w dalszym ciągu uważam, że w większości, nawet jeśli przeliczyć je na złotówki to i tak są atrakcyjniejsze, niż te u nas w Polsce i o ile nie zawsze musi tak być w przypadku podstawowego koszyka na podstawowe dania to już na pewno jest taniej jeśli człowiek sięgnie po produkty do sporządzenia jakichś niebanalnych potraw.

Czystą przyjemnością było dobicie w ciągu tych dwóch wiosennych miesięcy jakichś 8 tysięcy kilometrów do przebiegu. Rzeczjasna do przebiegu w Celice w której tak naprawdę już od chwili kupna każdy kilometr można było traktować niczym nagrodę. Nawet jadąc 1200km z dwoma pasażerami i wyładowany niemalże po dach, a tak było przy okazji ostatniego powrotu z Niemiec do Polski. Na ile tylko mogłem odradzałem przyszłym pasażerom podróż w trójkę (a dokładniej nie tyle podróż co perspektywę spędzenia być może nawet kilkunastu godzin na tylnym siedzeniu, bo miejsca tam zbyt wiele nie ma), nie mniej jednak zależało im by jak najszybciej dostać się do kraju więc pojechaliśmy w trójkę. 
Tamtego dnia wstałem (po max 6 godzinach spania) o 5 rano by się do końca spakować, od 6 do 18 robiłem jeszcze przy tych szparagach, na pieniądze musieli jeszcze wszyscy czekać gdzieś do 20, a potem już tylko jazda. Jako, że pasażerów odwoziłem w okolice Tarnowa, przy domu pojawiłem się około 11 rano, z czego od Tarnowa wracałem już dłuższą drogą (trwała chyba z trzy godziny), żeby jeszcze na finischu nacieszyć się samą jazdą.

Po powrocie zbyt długo nie odetchnąłem, bo już nazajutrz pojawił się kuzyn i jako, że od razu mnie potrzebował - z planowanych dwóch tygodni na odetchnięcie został mi tylko jeden poniedziałek. Zdarza się. Od tamtej pory w zasadzie już na spokojnie egzystowałem sobie w Polsce co robię po dziś dzień. Jako, że byłem na miejscu i w dodatku straciłem nieco kilogramów – z tym większą ochotą wybierałem się w góry (powyżej zdjęcie z Tatr Zachodnich w których jako, że wcześniej nigdy nie byłem – tego roku szczególnie sobie upodobałem) jak również biegałem jak tylko były do tego warunki. Dawno nie byłem w takiej kondycji - 14kg zrobiło na tyle kolosalną różnicę, że na dziś dzień swoją formę mogę określić jako życiową :D Tatrzańskie szlaki pokonywałem z zadziwiającą łatwością (jeśli porównać do poprzednich lat) a i przy okazji biegania z Endomondo pobiłem wszystkie swoje dotychczasowe rekordy. Nawet półmaraton przebiegłem. Ba! Dla pewności zrobiłem ponad 22km żeby ten jeden kilometr mieć w zapasie jakbym dostrzegł po fakcie na mapach, że GPS gdzieś mnie rzucał koło ścieżki i w ten sposób naliczał mi więcej km niż było w rzeczywistości - zliczał jednak kilometry jak zwykle tak więc bez zastrzeżeń.

Nieco ponad miesiąc temu zmieniłem auto (rzecz jasna kupiłem dokładnie to co chciałem i nie było mowy o żadnych przypadku, okazji czy kompromisie), a jeszcze tydzień wcześniej sprzedałem gloryfikowaną przeze mnie po dziś dzień Celice. Miałem ją nieco ponad 4 lata w trakcie których przejechałem nią jakieś 77 tysięcy kilometrów i nigdy mnie nie zawiodła. Nie zawodzi zresztą po dziś dzień - trafiła w naprawdę dobre ręce a nowa właścicielka z pewnością będzie o nią dbać. Zresztą... Nie ma się co rozpisywać. Takiemu cudowi na czterech kółkach w bliższej lub dalszej przyszłości należeć się będzie osobny wpis :)