W listopadzie póki co ani razu nie udało mi się zaliczyć 6-dniowego tygodnia pracy. Trochę w tym zasługa tych kilku świąt listopadowych, nie mniej jednak widać, że zaczynanie weekendu w piątek powoli staje się normą. W końcu udaje mi się znajdować nieco więcej czasu dla siebie ;)
Laptopa, względnie netbooka (ten drugi szybciej się włącza:P) uruchamiałem dotychczas co najwyżej dwa razy w tygodniu, muzyki poza autem nie słuchałem w ogóle a i do ćwiczeń ciężko się było zabrać. Nie mam co prawda sztangielki w ręku, ale słuchawki z dobrą muzyką na uszach i niespełna szesnastocalową matryce przed oczyma - słowem znowu jest czas na to, co przy jego deficycie zdawało się być jego marnowaniem.
Najwięcej samozaparcia będzie wymagał powrót do ćwiczeń (nie jakichś konkretnych, toteż bez oczekiwania konkretnych efektów:P), ale jako że wybiegać nie ma się gdzie... Najgorzej zacząć i złapać systematykę, a potem jest juz z górki. To jak z paleniem - tyle, że z jego rzucaniem. A właśnie! Znowu nie pale :D
Znowu, bo... W zasadzie co roku robię sobie na zimę przerwe od palenia. Wielokrotnie wspominałem, że pale bo lubię bo taka jest prawda. Doskonale wiem też, że dzięki silnej woli nie muszę się obawiać o to że wpadnę w nałóg do tego stopnia by nie móc sobie tych papierosów odmówić. Przerwę robie sobie od lat, któregoś roku było to tylko kilkanaście dni (atmosfera nie sprzyjała i humor nie dopisywał:P), w 2011 było to pięć miesięcy, dwa lata później bardzo podobnie. Jak będzie tego roku? Tym razem idę na rekord:D
Tego roku przerwę zacząłem spontanicznie późnym wieczorem 4 października. Miałem nie palić od listopada, ale w sumie już końcem września pojawiały się coraz to chłodniejsze wieczory, które uprzykrzały mi palenie przed domem. Inna sprawa to hmmm...
Napewno nie poprawa kondycji, bo półmaraton przebiegłem nie paląc co prawda w trakcie, ale za to intensywnie przed biegiem i jeszcze intensywniej po:P Pod tym względem różnicy zbytnio nie widzę. Widać za to różnicę w portfelu i w baku auta, bo fajcenie największą frajdę sprawiało mi zawsze w aucie. Szczególnie wtedy gdy coś jakoś szczególnie zajmowało moje myśli.
Jednego dnia wracałem z pracy prosto do domu robiąc 12km, a innego chcąc dłużej nad czymś pomyśleć wracałem przez godzinę dłużej niż zwykle robiąc tych kilometrów 70 i wypalając trzecią część paczki papierosów. Norma;) Dla mnie esencja palenia:P Teraz co prawda nie palę, ale i tak ciężko mi w ciągu miesiąca przejechać mniej niż 2000km...
Inna sprawa - częstowanie. Niby z grzeczności, dobrego wychowania, wręcz nawyku, no ale ileż można. Rzeczjasna nie częstuje ludzi z ulicy - tym zawsze odmawiam, wszak niepełnosprawni nie są, a roboty w opór, więc gdzie problem żeby iść, zarobić i być panem swego losu (swej paczki)?
Na dzień dzisiejszy nie palę od 50 dni i poprostu dobrze mi to idzie. Pieniędzy zaoszczędzonych nie licze, bo jeśli idzie o paliwo to jeżdżę tak samo dużo jak zawsze, a te przeznaczone na papierosy zostają przy sklepowych kasach wydawane na różne pierdoły. Powinno mi też każdego dnia zostawać z 30 minut extra, które wcześniej wykorzystywałem na wychodzenie na papierosa, no ale... Właśnie. Powinno...
Jako że dotyczczas miałem w tygodniu tylko jeden dzień wolny - starałem się nie odpuszczać weekendów. W zasadzie nie odpuściłem żadnego, choć momentami pojawiałem się w miejscach w których pojawiać się nie planowałem i w towarzystwie, którego nawet nie starałem się zrozumieć a co dopiero zaakceptować. Cóż... Każdy jest kowalem swego losu i szkoda się tu jakoś szczególnie nad tym tematem rozwodzić. YOUR LIFE - YOUR CHOICE
Dobrze, że takie sytuacje miały miejsce tylko momentami i że nie rzutują na całość do tego stopnia by człowiek dał se spokój i został w domu. Na szczęście jest jeszcze z kim i gdzie jechać;)
Dodatkowo, w kwietniu nadchodzącego roku, nieocenione mogą wydać się nabywane aktualnie podczas weekendów umiejętności parkietowe:D Nigdy nie byłem mistrzem w tańcu, no ale jeśli wierzyć, że praktyka czyni mistrza... :)
Na zdjęciu papierosy, które (idąc od lewej) lubiłem sobie popalać po powrocie z Japonii, w samej Japonii, jak i przez cały ostatni rok w Polsce (na zmianę z Camelami). Najbardziej z tych wszystkich smakowały mi te ostatnie, nie mniej jednak z sentymentu do pewnego okresu życia spędzonego w Kraju Wschodzącego Słońca również te przebrandowane Mild Seven'y często lądowały w mojej kieszeni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz