sobota, 25 grudnia 2010
2010/2011
Pewną rekompensatą za siedzenie przy kasie na przełomie lat były wolne święta. Podobnie jak i dwa lata temu wybrałem się ze znajomymi na Jaworzynkę, by już na miejscu uczestniczyć we mszy świętej, która tradycyjnie zaczyna sie tam o godzinie 0:00. Jako, że raczej nie da się podjechać samochodem pod samą świątynie, trzeba poświęcić jakies pół godziny na dojście do niej i w tym tkwi cała magia tego miejsca. Wąska, miejscami lekko stroma i oblodzona dróżka prowadząca przez ciemny las to znakomita okazja do porozmawianie ze znajomymi, skosztowania jakiegoś mocniejszego trunku i sprawdzian dla zachwalanego przeze mnie w każdych warunkach atmosferycznych, obuwia o płaskiej podeszwie. Mimo pośpiechu towarzyszącemu przygotowywaniom do tego event'u, a więc poszukiwaniu w ostatniej chwili miejsca w którym mógłbym się wyspowiadać i zakupie trzech pochodni, a także skutkom owego pośpiechu, czyli zakupie jednego palika kokosowego i dwóch nie do końca przygotowanych do użycia zgodnie z przeznaczeniem, okazałych bambusowych pochodni, owa eskapada nie była stratą czasu. Zresztą to chyba oczywiste, bo spędzanie wolnego czasu w towarzystwie znajomych niemal zawsze jest najlepszym sposobem na wykorzystanie nadmiaru wolnych chwil.
Jakoś nie mam ochoty rozpisywać się na temat mijającego roku. Był dobry, choć mógł być lepszy. Lepiej już teraz zacząć myśleć nad tym by jak najlepiej wykorzystać ten nadchodzący, a wiele wskazuje na to, że 2011 rok będzie kamieniem milowym w moim życiu. Najprawdopodobniej po raz ostatni będe próbował stworzyć w Polsce fundamenty, które by mnie w tym kraju zatrzymały. Chodzi rzeczjasna o mój pomysł z zorbingiem. Może się uda, a może nie. A nawet jeśli zrealizuje swój plan to nikt mi nie zagwarantuje, że będzie on rentownym przedsięwzięciem. Zobaczymy. Jeśli się nie uda, raczej nie będe już próbował sił w biznesie. Rzeczjasna w zapasie mam kilka innych biznesplanów, ale nie oszukujmy się - na realizacje pozostałych pomysłów potrzebowałbym o wiele większego kapitału, niż ten, którym dysponuje obecnie. Możliwe więc, że jeśli nic się nie uda mi się osiągnąć to postaram się rozpocząć swoje życie na nowo gdzieś z dala od Europy. Jeśli nie będzie mnie na to stać - najprawdopodobniej wróce do Holandii.
Ciągle myślę też o Kraju Wschodzącego Słońca... Wstępnie planuje się tam wybrać właśnie w przyszłym roku. Dokładniej gdzieś w październiku. Albo też na wiosne 2012, w końcu wtedy zakwitają kwiaty wiśni co musi być niezwykłym zjawiskiem, no ale wszystko będzie zależeć od tego jak skończy się moja przygoda z zorbingiem, bądz emigracją. Jednego jestem pewien - pojadę tam napewno. Jedyną niewiadomą w tej kwestii, jest samopoczucie, które będzie mi towarzyszyć podczas wyjazdu. W końcu nie mogę przewidzieć czy jadąć tam będe traktował ową wycieczkę jako ostatnią podróż za ostatnie pieniędze na otarcie łez, czy też jako nagrodę za kilka miesięcy ciężkiej i owocnej pracy. Przyszłośc pokaże...
Inną, ważną sprawą z którą należałoby mi się uporać w nadchodzącym roku jest egzamin Nihongo Noryoku Shiken. Taaa... Miałem to już mieć za sobą, a tymczasem od kilku dni znowu stoję w miejscu z materiałem. Napewno nieco motywacji odjął mi fakt, że od tego roku do egzaminu można podchodzić dwa razy w roku, ale tłumaczenia są tu raczej zbędne. Sam sobie jestem winien. Jeśli w kwestii poświęcania czasu na naukę nic się nie zmieni, na najbliższy termin, który wypada w lipcu również nie wyrobię.
Dobrze byłoby tez wziąść się w garść, zrzucić przynajmniej z 8kg, powrócić do dawnej kondycji czy nawet pójść o krok dalej i naprawdę nieco w siebie zmienić pod pewnymi względami, ale na to wszystko (od planów na biznes po naukę japońskiego) potrzeba czasu, a tego albo mam za mało, albo nie jestem go w stanie wykorzystać w skuteczny sposób. Myślę, że pierwszą rzeczą, którą należałoby zmienić w nadchodzącym roku jest właśnie to przemyślane i efektywne wykorzystanie wolnego czasu. Ot, cały klucz do sukcesu...
piątek, 19 listopada 2010
Boli mnie symbian
W tym roku już trzykrotnie zmieniałem telefon. Szukałem jakiegoś kompromisu pomiędzy możliwościami jakie daje smartfon, a parametrami technicznymi jakie oferują future phone'y. Owego kompromisu jednak nie znalazłem, a na dodatek zostałem przy telefonie, który na tle Samsunga Galaxy GT-I5700 i Sony Ericssona J10i2 wypada gorzej niż K800i, którego używałem przez blisko dwa lata. Aktualnie jestem niezbyt usatysfakcjonowanym użytkownikiem telefonu Samsung L-870 pracującego pod kontrolą systemu Symbian w wersji s60v3.
Konsorcjum odpowiedzialnemu za soft w moim telefonie można wybaczyć brak odpowiednika Android Marketu czy słabą intuicyjność funkcjonalności, ale problemów wynikających z użytkowania wielu aplikacji jednocześnie już nie. Tym bardziej jeśli pisząc o używaniu wielu aplikacji mam na myśli dwie, z czego jedną jest sam system, więc do "zawieszenia się" wystarczy czasem jedna aplikacja. Często uruchomienie jakiegoś programu, bądz włączenie którejś z funkcji telefonu. Na ogół urządzenie nie reaguje przez trzy, cztery czy kilkanaście sekund. Sporadycznie zdarza się jednak, że do prawidłowego działania przywraca go dopiero mechaniczna ingerencja pod tylną klapką i reset wymuszony wyciagnięciem baterii.
Poza tym mój telefon żyje własnym życiem. Nie przeszkadza mi to, bo jeszcze nigdy nie postanowił się samoczynnie zresetować w momencie kiedy był mi bardzo potrzebny. Często słyszę jednak jak się wyłącza, a następnie włącza czy to w kieszeni czy gdzieś na meblach. Cóż... Najwidoczniej ma jakieś "odchyły". A może nie radzi sobie sam ze sobą? Byćmoże ma jakieś wewnętrze problemy? Rzeczjasna te sygnowane marką "Symbian OS";) Trochę to dziwne, by system nie potrafił uciągnąć samego siebie, ale to już chyba problem wyłącznie mojego egzemplarza. Staram się tym nie przejmować. Podobnie jak i słabym zasięgiem wynikającym głównie z ograniczającej zasięg obudowy ze stali nierdzewnej, brakiem WiFi, modułu GPS, a także tym, że zdjęcia wykonane moim L-870 wręcz zniechęcają do używania aparatu, po niemal dwóch latach ze znakomitą optyką k800i.
Co ciekawe, póki co nie planuję zmieniać telefonu. Wynika to głównie z tego, że jeśli jednak mój mały biznes wypali (czego wciąż nie można wykluczyć) to wolałbym go zacząć z jak największym zapasem gotówki, poza tym przy aktualnym trybie życia (dom-praca-dom) telefon służy mi wyłącznie do rozmawiania, sporadycznego pisania smsów i buszowania w sieci ograniczającego się niemal wyłącznie do sprawdzania skrzynki mailowej, obserwowania kursów walut i przeglądania najważniejszych wiadomości, a z tym L-870 jakoś sobie jeszcze radzi:)
sobota, 30 października 2010
Przyjaciel z centralnej Polski, czyli perspektywa w pełni wykorzystanego dnia.
Około 2 w nocy wyjechał w tym celu z Katowic (gdzie również odwiedzał znajomych), by już kilka minut po 4 być w Zakopanem, zaparkować pod samą Wielką Krokwią i przespać się trzy godziny w samochodzie, bo dopiero po godzinie siódmej nad ranem podjechałem do miejsca gdzie nocował - gdybym wiedział, że będzie tak wcześnie przespałby się u mnie, albo ja bym wcześniej wyjechał, no ale umawialiśmy się nieco inaczej, a Skaut jak chciał tak zrobił.
Lekko zmęczony wręczył mi obrazy z chińskimi znakami kanji, które zdobiły moją "jedynke" w Holandii, a z którymi ostatecznie pożegnałem się przy okazji powrotu do Polski, gdyż nie znalazłem dla nich miejsca w swojej walizce:/ Od czegoś jednak ma sie przyjaciół:D Obrazy w nienaruszonym stanie przywędrowały za mną do kraju w samochodzie Skauta. Odwdzięczyłem się mu za to pewnym małym prezencikiem;)
Mając za sobą wymiane dóbr materialnych, zostawiliśmy Czerowną Biedronkę pod skocznią, a auto Krzyśka przeparkowaliśmy bliżej Krupówek, by następnie dochodząc do nich stwierdzić, że... Na wałęsanie sie najsłynniejszą ulicą Zakopanego jest jeszcze za wcześnie. Dobrze pamiętam z jakich powodów postanowiliśmy coś zjeść, ale totalnie nie pamiętam dlaczego udaliśmy się w tym celu na Gubałówkę, gdzie i tak żadnego otwartego lokalu nie znaleźliśmy. Nie mniej jednak niewielu mam znajomych, którzy wpadliby na coś takiego, bądz też na taki pomysł przystali. Dlatego też miło będe wspominał ta bezowocną wycieczkę. Nieco zawiedzeni zeszliśmy z Gubałówki. Zeszliśmy, bo kolejkę akurat remontowano, więc zjechać się z owej górki się nie dało.
Będąc ponownie w "Dolinie Krupówek" zatrzymaliśmy się przy stoisku z rozmaitymi pierdołami, gdzie pracuje mój sąsiad, na którym Krzysiek zaopatrzył się w typowe gadżety zdradzające jego nietutejsze pochodzenie. Potem zawitaliśmy w "Czarnym Stawie" kilkanaście metrów dalej, z tym że nasza droga do owego lokalu była nieco dłuższa, bo byłem przekonany, że znajde jakąś lepszą restauracje, jednak dochodząc do końca Krupówek uświadomiłem sobie, że żadnego "lepszego" lokalu o tej porze nie znajdziemy. Było już chyba coś koło 10. Wróciliśmy więc na lokalne specjały (schab po góralsku:D), potem Krzysiek zaopatrzył się jeszcze w pseudo-oscypki (prawdziwych o tej porze roku już raczej nie ma), a następnie postanowiliśmy wpaść do mnie na kilka chwil, toteż gęsiego wjechaliśmy na zakopianke, gdzie Krzysiek zapewne dzięki swej wyróżniającej się (na tle tutejszych) tablicy rejestracyjnej zwrócił na siebie uwagę policji, która zdawać by się mogło również chciała mnie odwiedzić. Kilkukrotna zmiana trasy, jak i w pełni przemyślane manewry mające na celu zgubienie radiowozu w sposób nie wzbudzający jakichkolwiek podejrzeń nie przynosiły oczekiwanego skutku. Cierpliwość policjantów ma jednak swoje granice - po około 20 minutach wyprzedzili nas obydwu i presja zniknęła. hehe Cała ta sytuacja wymusiła na nas krótki postój koło ronda w Bukowinie, bo... Poprostu trzeba się było pośmiać z tej sytuacji;)
Będąc u mnie wymieniliśmy się nieco multimediami, a około godziny 14 Krzysiek wpadł na pomysł by zachaczyć jeszcze tego dnia o Morskie Oko... Pomysł jak najbardziej dobry tylko pora już nie ta... Nie potrafiłbym jednak wyrazić dezaprobaty dla tej idei, toteż chwilę później pojechaliśmy - tym razem jednym autem. Zostawiliśmy samochód przed granicą, sprawdziliśmy czy na trasie do leżącego około 20 metrów od granicy słowackiego sklepu nie ma żadnego patrolu policji, a następnie wróciliśmy do auta i podjechaliśmy do niego po Absinth. Potem już tylko zostawiliśmy samochód przy drodze do Morskiego Oka, weszliśmy do parku i zaczęliśmy iść. Na miejscu byliśmy kilkanaście minut przed 17. Krzysiek chwilę odpoczął, wypił herbatę i zjadł pierogi, a ja wypiłem pół litra Pepsi i zjadłem dwa niezbyt smaczne naleśniki.
Około 17 wyszliśmy ze schroniska i pewnie na 19 bylibyśmy przy samochodzie, ale złapaliśmy ostatnią tego dnia dorożke, a jako, że udało nam się wynegocjować 25 PLN od osoby zamiast 40 PLN - zdecydowaliśmy się na przejażdżkę tym wykazującym lekką podsterowność pojazdem:P Ulokowaliśmy się "na zadzie", gdzie mogliśmy sobie swobodnie "fajcyć" czy nawet sfotografować oddalające się od nas góry czego owocem jest powyższe zdjęcie:)
Potem już tylko szybkim marszem do samochodu, herbatka u mnie i dzień miał się już ku końcowi - przynajmniej dla mnie, bo Krzysiek miał przed sobą jeszcze 494km do domu. Muszę przyznać, że pod kątem fizycznym musiał być to dla niego barczo wyczerpujący urlop (mając na uwadze nie tylko jego pobyt na Podhalu, ale także wcześniejsze dni, a także to co miał w planach na te kilka następnych), ale sam sam stwierdził , że udało mu się za to znakomicie odpocząć psychicznie. I cieszy mnie fakt, że mu w tym pomogłem, a fizycznie napewno będzie miał okazję odpocząć podczas jakiegoś dłuższego weekendu w Holandii. Szkoda, że nie chciał zostać na dłużej, no ale miał jeszcze do odwiedzenia kilka miejsc. Poza tym kiedyś napewno mnie jeszcze odwiedzi, a jeśli nie to ja się mu kiedyś zrewanżuje, wsiąde w Czerwoną Biedronkę i... Wiadomo:)
niedziela, 10 października 2010
10, 10, 10...
piątek, 24 września 2010
Plany życiowe
Jakiś czas temu urodził się w mojej głowie pewien pomysł. W zasadzie to przeszedł mi przez myśl już kilka lat temu, ale dopiero będąc w Holandii zacząłem o nim myśleć poważnie. Mając na uwadze małą popularność w Polsce, jak i fakt, że osobiście nigdy nie widziałem w okolicy żadnej kuli sferycznej pomyślałem: "Zorbing. Dlaczego nie? Byłbym pionierem na lokalnym rynku, a do Zakopanego gdzie w sezonie roi się od turystów mam niedaleko." W tym roku nie udało mi się co prawda zrealizować swego planu, no ale nadal liczę na następny sezon. Mimo, że ktoś mnie uprzedził (w dodatku dopiero tego roku) to jednak nie zrażam się i... Dwa dni temu zacząłem szukać działki. Przejście około 25% obrzeży miasta potwierdziło tylko moje obawy i utwierdziło w przekonaniu, że nie zakup quada, kilku kuli czy biurokracja i zatrudnienie ludzi do pracy będzie największym problemem, ale właśnie znalezienie działki do wydzierżawienia. Póki co znalazłem tylko jedno miejsce, które nadaje się pod mój mały biznes... Niedobrze. To czy w przyszłym roku zaistnieje na lokalnym rynku zależy jednak nie tyle od ukształtowania terenu i tego ile miejsc będzie się nadawało na pole zorbingowe, co od właścicieli owych działek. Czas pokaże...
Zorbing jest aktualnie opcją numer jeden, ale liczę się z faktem, iż nie uda mi się z takich czy innych powodów zrealizować swego pomysłu, toteż mam w zanadrzu opcję numer dwa: emigracja. Nie mam jednak zamiaru wracać do Holandii. Moje ambicje (a może poprostu chęć poznania świata?) sięgają nieco dalej i jeśli chciałbym wyjechać z kraju to tym razem obiorę kierunek na Nową Zelandię bądz Australie. Nie łatwo będzie dostać wizę pracowniczą czy też pokonać strach związany z samotnym (bo nie liczę na to by ktoś porwał się ze mną na taki wyjazd) pokonaniem 13 000km "w ciemno". Mówią, że do odważnych świat należy;) Poza tym myślę, że życie w tamtej części świata, a przede wszystkim bliskość kontynentu azjatyckiego, pozwoliłoby mi na zwiedzenie kilku krajów, które mnie fascynują. W szczególności Japonii, ale z drugiej strony... Dlaczego nie myślę nad tym by właśnie tam wyemigrować? Przecież byłoby to spełnieniem moich marzeń. Wiadomo, kraj ten nie otwiera się zbytnio na imigrantów, pewnie trudno byłoby mi tam znaleźć pracę, a koszty życia pochłaniałyby większą część moich zarobków, ale czy nie jest czasem tak, że jak się czegoś bardzo chce to w końcu się udaje? Dlaczego więc nie próbuje czegoś robić w tym celu? Na chwilę obecną nie jestem w stanie odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Pozostaje jeszcze opcja trzecia, ale w przeciwieństwie do dwóch poprzednich nie potrafię jej rozwinąć i udzielić odpowiedzi na pytania "co?", "gdzie?" i "po co?". Ostatnia z opcji poprostu jest i nic ponadto. Nigdy nie wiem co przyniesie kolejny dzień mojej egzystencji, co się wydarzy i jaki pomysł urodzi się w mojej głowie. W ramach opcji numer trzy równie dobrze mogę realizować swe zamierzenia poprzez otwieranie jakiegoś sklepu w Kagoshimie, jak i ulepszając swoje CV licząc na to, że po kilku miesiącach bez pracy, ktoś wreszcie zwróci na nie uwagę.
Życie...
wtorek, 31 sierpnia 2010
Minął sierpień...
Cóż... Egzystencja stawia każdego człowieka przed rozmaitymi wyborami odgrywającymi mniej lub bardziej istotne role w późniejszym okresie jego życia. Ja też stanąłem przed pewnym wyborem i wybrałem, ale o ile w przyszłości będę się cieszył (bądź nie, bo i taką opcje rozważam) z podjętej przez siebie decyzji, to póki co jest ona okupiona między innymi brakiem wolnego czasu, gdyż do osiągnięcia niezbyt odległych czasowo celów "pośrednich" (które ciężko będzie mi ominąć dążąc drogą, którą wybrałem) potrzebuje pieniędzy. Napewno nie zapewnią mi one szczęścia, ale pozwolą przynajmniej zrealizować swoje marzenia.
Powiadają, że "czas to pieniądz" - niestety to prawda. W moim przypadku miesięczny przychód oscylujący w granicach 3000 PLN okupiony jest poświęceniem większości swego czasu i niedoborem snu. Częste jeżdżenie od jednej pracy do drugiej i kłopoty wynikające z odmawiania jak i nie wywiązywania się z obietnic składanych znajomym czy rodzinie sprawiają, że trace ochotę do życia, a każdy nowy dzień budzi we mnie strach związany z tym czy aby napewno następnego dnia uda mi się wywiązac z wszystkiego co mam w planie na nadchodzącą dobe...
Tym co niepokoi mnie jeszcze bardziej jest to, że jeżeli mam już chwilkę wolnego czasu to nie wykorzystuje go w sposób w jaki chciałbym to robić. Chodzi mi tu głównie o naukę języka japońskiego, która od kilku tygodni stoi w miejscu. Nowy materiał stwarza mi problemy, a moja motywacja... No właśnie... Nie jest już taka jak kiedyś i to w tym wszystkim jest chyba najgorsze.
Znam siebie i wiem, że tak łatwo się nie poddam, jednak jeśli wezmę pod uwagę ilość godzin przesiedzianych po nocach na stacji benzynowej przy niemal zerowym ruchu, które mogłem przeznaczyć na szlifowanie najpiękniejszego z języków, to jednak mógłbym powiedzieć dzisiaj coś więcej po japońsku, a tak stoje w miejscu. Ba! Przedwczoraj miałem nawet problem ze zidentyfikowaniem kilku znaków z katakany... Martwiące. Bardzo.
Szkoda pisać o tym wszystkim, gdyż pisanie o wszystkich tych problemach, wynikających ze złego gospodarowania czasem jak i jego totalnym brakiem na nic sie zda jeśli sam nie podejmę jakichś działań zmierzających w kierunku może nie tyle szukania dla siebie wolnej chwili, co jej umiejętnego wykorzystania. Poza tym redagowanie tej notki też zabiera mi trochę czasu. Chciałem napisać o zdobyciu Przełęczy pod Chłopkiem, "dzikim" wejściu na jeden z wierzchołków Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego, nowej naklejce na moim samochodzie, kolejnym telefonie, który sobie kupiłem, wycieczce do Rzymu, która niestety nie doszła do skutku i o wielu innych rzeczach, ale jutro idę do pracy na 24 godziny i... Wiadomo.
piątek, 23 lipca 2010
Koniec z Eco-Drivingiem (^_^)

Odkąd tylko kupiłem samochód z rozmaitych powodów starałem się nim jeździć jak najbardziej ekonomicznie. No dobra... Nie z rozmaitych powodów tylko z jednego, a mianowicie z troski o własne finanse. Trochę to nie w parze z pseudosportowym autem (bo jak inaczej nazwać samochód z napędem na przednią oś?), no ale udawało się... W cyklu mieszanym potrafiłem schodzić nawet do nieco ponad 6,5 litra na 100km, no a na trasie... Nie miałem okazji sprawdzić:P hehe
Nie ulega wątpieniu, że na spalaniu potrafiłem schodzić niżej niż to przewidział producent. Może to poprostu zasługa dobrego egzemplarza, a może mojego ekologicznego stylu jazdy, który sobie wyrobiłem? Nieistotne. Ważne, że ostatnimi czasy nigdy nie wychodziłem powyżej 7,5 litra/100km z czego w tych stu kilometrach przez jakieś 85-90km jechałem bardzo ekonomicznie a przez jakieś 10-15 wręcz przeciwnie, bo auto kusi biorąc pod uwagę fakt, że jako takie zacięcie i zryw ma... :D
Ostatnio zaopatrzyłem się nawet w magnetyzery, by w jeszcze większym stopniu zredukować apetyt swojej "Czerwonej Biedronki" jednak póki co nie widzę jakiejś większej różnicy w spalaniu. Różnice już po zamontowaniu zaobserwowałem jednak w pracy silnika, który zdaje sie teraz chodzić bardziej "regularnie" a także w dzwięku wydostającym się z tłumnika. Może naprawdę musze poczekać do trzech miesięcy (a więc jeszcze dwa), by w pełni zaczęły działać, a spalanie zmalało jeszcze bardziej jednak... Chyba nie będe miał okazji się prędko o tym przekonać: Koniec z Eco-Drivingiem!
Dzisiaj przejeżdżając sobie bodajże główną drogą przez Bór, uświadomiłem sobie, że pozbawiam się niemal w całości przyjemności z jazdy, bo jednak "mruczenie", pisk opon, zmiana biegów (jak i cała jazda) na wysokich obrotach daje trochę satysfakcji, adrenaliny no i oczywiście radości:) Heh... Mimo, że moja MX-3 to tylko szesnastozaworowy 1.6 to jednak przy takiej niezbyt ekonomicznej jeździe pozwala się trochę "wygzić" :D Strona finansowa jest już w tym momencie nieistotna, bo zarabiam satysfakcjonujące pieniądze, a i tak nie roztrwaniam ich na rozmaite rozrywki więc przynajmniej w aucie sie rozerwe;) Jeden czy dwa litry benzyny więcej to nie jest jakoś specjalnie dużo za 100km dobrej zabawy. No dobra... Może nie sto, bo nawyki pozostają, a w przeogromnej ilości miejsc stan nawierzchni nie pozwala się wyszaleć. Dochodzą do tego jeszcze "zakały drogowe" w rozmaitej postaci i fakt, że nie zawsze w samochodzie jestem sam, a poza tym... Czasem zdarza się, że przyjemność z prowadzenia samochodu czerpie się podczas wolnej, spokojnej jazdy... :)
piątek, 25 czerwca 2010
Constantine P. Cavafy "The City"

You said, “I will go to another land, I will go to another sea.
Another city will be found, a better one than this.
Every effort of mine is a condemnation of fate;
and my heart is — like a corpse — buried.
How long will my mind remain in this wasteland.
Wherever I turn my eyes, wherever I may look
I see black ruins of my life here,
where I spent so many years destroying and wasting.”
You will find no new lands, you will find no other seas.
The city will follow you. You will roam the same
streets. And you will age in the same neighborhoods;
and you will grow gray in these same houses.
Always you will arrive in this city. Do not hope for any other —
There is no ship for you, there is no road.
As you have destroyed your life here
in this little corner, you have ruined it in the entire world.
Powiedziałeś: "Pojadę do innej ziemi, nad morze inne.
Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce.
Tu już wydany jest wyrok na wszystkie moje dążenia
i pogrzebane leży, jak w grobie, moje serce.
Niechby się umysł wreszcie podźwignął z odrętwienia.
Tu, cokolwiek wzrokiem ogarnę,
ruiny mego życia czarne
widzę, gdziem tyle lat przeżył, stracił, roztrwonił".
Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza.
To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach
będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją.
Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach
Nie ma dla ciebie okrętu - nie ufaj próżnym nadziejom -
nie ma drogi w inną stronę.
Jakeś swoje życie roztrwonił
w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś.
Naprawdę?
piątek, 18 czerwca 2010
Dwa miesiące w mojej kieszeni - Samsung GT-I5700
W wyborze telefonu komórkowego nie należy uznawać żadnych kompromisów. W końcu to on ma się dostosować do użytkownika a nie na odwrót. Sytuacji, kiedy właściciel używa swej słuchawki "na siłe" gdyż nie spełnia ona jego oczekiwań (tudzież: potrzeb) bądź też poprostu mu nie odpowiada, powinno sie raczej unikać.
W dwa miesiące po powrocie zza granicy postanowiłem pożegnać się z wysłużonym już Sony Ericsson'em K800i, który służył mi przez dwa lata i zamienić go na coś innego. Jakby nie było technika idzie do przodu i potrzeby konsumenta się zmieniają, a w zasadzie zwiększają bo przecież korzystanie na przykład z modułu Wi-Fi w telefonie nie jest okupione całkowitą rezygnacją z rozmów telefonicznych. Jako, że ostatnimi laty szczególnie upodobałem sobie tzw. "kombajny multimedialne" zdecydowałem się na smartfona.
Wybór padł na Samsung'a GT-I5700 znanego tez jako Galaxy Spica. Przekonał mnie dający ogromne możliwości system operacyjny Android, odtwarzacz plików w formacie DivX, moduł GPS, WLAN, HSPA jak i sam wygląd telefonu - w końcu nie bez powodu to właśnie Samsung'a uznaje się za producenta najbardziej stylowych telefonów na świecie. W połączeniu z pakietem internetowym 500MB zapewaniał łączność ze światem przez 24 godziny na dobe. Korzystanie z komunikatora, przeglądanie stron (telefon nie radził sobie tylko ze stronami we flash'u) czy oglądanie filmików na YouTube podczas przerwy w pracy, czy czekając w kolejce do jakiegoś urzędu to naprawdę świetna sprawa, ale... Po dwóch miesiącach postanowiłem go sprzedać.
Jedną z największych wad telefonu była dla mnie średnia jakość zdjęć wykonywanych telefonem. Fakt, na wypad w góry czy inną okazję zawsze biorę aparat cyfrowy, ale na krótką wizytę u znajomego czy na jakiś small event już nie, a obrazy czy sytuacje godne utrwalenia czają się wszędzie:) Warto więc mieć pod ręką telefon z dobrym aparatem - trzymając w kieszeni Galaxy Spice nie można było mieć takiego poczucia. Możliwe, że moje wysokie oczekiwania względem aparatu są wynikiem użytkowania K800i, który również ma 3,2 Mpix ale jak na telefon robi świetnie zdjęcia - przez cały okres jego użytkowania słyszałem pozytywne opinie o zdjęciach z mego Sony Ericssona od użytkowników Nokii, LG i innych nowszych modeli z większymi matrycami, którym wiele brakowało pod tym względem do "K-osiemsetki";)
Trudno nie wspomnieć o ekranie dotykowym, który nie przypadł mi do gustu - jak się okazało jestem zwolennikiem fizycznej klawiatury. Możliwe, że przyzwyczaiłbym się do niej, ale przecież nie chodzi o to żebym to ja tygodniami starał się ją polubić. To telefon ma sprawić bym go polubił a nie na odwrót. Ja nic nie musze:P hehe
Gabaryty telefonu (wymuszone ogromnym rozmiarem wyświetlacza) też nie były jego zaletą, ale za to ten ekran... :D No ale coś za coś. Troche bałem się o ten telefon. Nie sprawiał wrażenia jakoś nadzwyczajnie odpornego na upadki z wysokości itd. przez co musiałem na niego cały czas uważać i ograniczać jego używanie np podczas jakiejś brudej pracy. Wadą była również bateria. Potężna, ale przy takim poborze mocy musiałem zapomnieć o rytuale ładowania telefony raz do dwóch razy tygodniowo. Przy intensywnym korzystaniu i "włączonym internecie" przez 24 godziny na dobe rzadko "trzymał" 2 dni.
Impulsem, który popchnął mnie do wystawienia telefonu na aukcje był problem z zasięgiem. Przez ostatnie dwa tygodnie miałem z tym ogromny problem. Nie od dziś wiadomo, że telefony Samsung'a mają problem z rejestracją w sieci przy słabym zasięgu, ale w moim wypadku winowajcą była karta SIM. W zasadzie mogłem coś podejrzewać skoro wcześniej nie miałem takich problemów, ale prawde mówiąc upatrzyłem już sobie inny telefon i zdecydowałem się sprzedać Galaxy na aukcji internetowej. Jeśli chodzi o "gubienie zasięgu" to przedwczoraj otrzymałem w salonie Play'a duplikat karty SIM (poprzednia najprawdopodobniej na wskutek częstego jej wkładania i wyciągania za granicą nieco się zdarła) i problem zniknął, no ale... Już po fakcie - stary (dwu-miesięczny) telefon sprzedany, a jego następca już kupiony.
sobota, 12 czerwca 2010
24 godziny czyli pierwsza noc na stacji

Nareszcie zarywam nocke na stacji;) Na własne życzenie, bo... Za kilka tygodni będe już cały czas pracował po 24 godziny, a poza tym w nocy ruch na stacji jest znikomy toteż mam mnóstwo czasu, który wykorzystuje na buszowanie w sieci (Samsung Galaxy Spica w połączeniu z pakietami Play Online w telefonie nie pozwala się nudzić), ale w głównej mierze do nauki japońskiego. Prawde mówiąc nie przyswajałem nowego materiału już od kilku tygodni a egzamin Nihongo Noryoku Shiken już za pół roku. Dopiero dzisiaj sobie uświadomiłem, że może być ciężko ze zdaniem owego testu, no ale... Będe sie starał:) Kilka dni temu zakupiłem podręcznik (widoczny na zdjęciu), a jakąś godzine temu zacząłem przeglądać owy nabytek. Póki co mam za sobą wstęp, genealogie języka i inne takie;) No ale mam jeszcze ponad 4 godziny na głębsze przestudiowanie książki (^_^)
wtorek, 1 czerwca 2010
ayu-mi-x II

Tak, tak... Udało mi się kupić (a dokładniej wylicytować na portalu aukcyjnym) płytę swej ulubionej wokalistki:) Nie ukrywam, że już od dłuższego czasu chciałem mieć w posiadaniu jakąkolwiek płytę Ayumi, jednak w sklepach typu Empik zarówno w Polsce jak i w Holandii (o czym niejednokrotnie sie przekonywałem) krążków japońskiej wokalistki poprostu nie ma. Na portalach aukcyjnych można często coś znaleźć, ale są to w większości płyty używane, bądz też te najświeższe w nieco przesadzonych moim zdaniem cenach.
Moge mówić o szczęściu, gdyż płyta, którą zakupiłem nie dość, że nowa to jeszcze w baardzo przyzwoitych pieniądzach:) Jeśli chodzi o materiał nagrany na owej płytce to jestem bardzo zadowolony, gdyż są to wersje klasyczne dobrze znanych mi utworów, podczas których słuchania można się delektować przepięknym głosem Ayu, który czasem (na szczęście bardzo rzadko) w normalnych wersjach jest nieco zniekształcony, bądz przytłumiony przez muzykę.
Jako, że sprzedający sprzedawał jeszcze jedną płytę o japońskim rodowodzie (tytułowa bohaterka filmu "Azumi" - Ayu Ueto i jej singiel Yume no Chikara), mając na uwadze oszczędność kilku złotych na przesyłce, zalicytowałem i... Znowu wygrałem:) Co ciekawsze owy singiel (nowy, choć w lekko nadpękniętym pudełku) kosztował mnie tylko 5 PLN;)
Najbardziej cieszy mnie jednak fakt, że nareszcie znalazłem się w posiadaniu jakiejś płyty Ayumi:D Pierwszej, ale napewno nie ostatniej z jej dyskografii... ;)
poniedziałek, 31 maja 2010
Zajęcie na co trzeci dzień

Znowu pracuje - zapomniałem się pochwalić;) Choć w gruncie rzeczy nie ma się czym chwalić. Osobiście poniosłem zawodową porażkę. Dlaczego? Dlatego, że podjąłem się wykonywania pracy, której poprostu nie cierpie.
Od trzech tygodni siedzę za kasą na stacji paliwowej, sporadycznie tankuję komuś gaz do samochodu, układam towar na półkach, dbam o porządek i średnio raz dziennie sprzątam na myjni. Największą wadą zajęć, które wykonuje jest kontakt z klientami. W zasadzie jest to pierwsza moja praca w której owego kontaktu nie da się uniknąć i trudno liczyć na to, że z dnia na dzień ruch zmaleje o przynajmniej 50%. Jeszcze trudniej uwierzyć mi w to, że któregoś dnia polubię swoje zajęcie.
Trudno nie spytać "dlaczego wciąż tam pracuje"? Hmm... Rzeczjasna nie z konieczności;) Nie trzeba dużo pisać: pieniądze i dużo wolnego czasu. Pod tym pierwszym względem przychody jakie zapewnia mi ta praca są naprawdę niezłe (byćmoże dlatego, że owa stacja paliwowa jest prywatna i nie należy do żadnej sieci) biorąc pod uwagę fakt, iż w pracy pojawiam się 10 do 12 dni w miesiącu i to jest druga zaleta tej pracy:) Owszem. Jeśli już idę do pracy to nie na 10 czy 12 godzin tylko od razu na 24 (póki co jeszcze na 17:P), ale po takim dniu mam dwa kolejne wolne więc mogę się spokojnie wyspać, pouczyć czy też zająć się jakimiś pierdołami. Nie ma też żadnych przeciwwskazań by podjąć się jakiegoś drugiego dochodowego zajęcia;) Póki co wykorzystuje te 4-5 dni wolnego w tygodniu na odpoczynek, no ale będe musiał to zmienić. W końcu mam pewne plany do których realizacji potrzebuje jeszcze kilkunastu tysięcy, no a zostało mi tylko 10 miesięcy na dozbieranie kwoty, której potrzebuje...
Jakoś to będzie;)
środa, 26 maja 2010
Czas ożywić samochód :D

Jak widać na załączonym obrazku mam to zamiar zrobić za pomocą dzwięku;)
Kilka dni temu postanowiłem zainwestować w nagłośnienie do samochodu. Początkowo inwestycja ta miała polegać na wymianie seryjnych głośników zamontowanych w drzwiach na jakieś markowe jednak po jakimś czasie stwierdziłem, że w razie potencjalnej sprzedaży samochodu głośniki zostałyby sprzedane razem z nim, a nawet jeśli bym je wymontował i założył poprzednie to i tak nie miałbym pewności, że będą pasowały do nowego auta.
By w przyszłości po raz drugi nie zawracać sobie głowy kwestią nagłośnienia, musiałem wydać nieco więcej niż początkowo planowałem i zaopatrzyć się we wzmacniacz i jakiś nazwijmy to "mobilny głośnik" ;)
Jeśli chodzi o wzmacniacz to zdecydowałem się na Blaupunkt EMA 260. Nie darzę tej marki jakimś ogromnym szacunkiem, ale zależało mi na markowym sprzęcie a z mocą 160 wattów RMS na jeden kanał po zmostkowaniu wyglądał całkiem niezle na tle reszty (glównie no name) w cenie do 200 PLN.
Początkowo miał on zasilać skrzynię basową o mocy 300 watt RMS, ale nie wydawało mi się by EMA 260 nad nią zapanował toteż mój wybór padł na tube basową (powiało agrotunerstwem:P) GTt 1200 tego samego producenta o mocy zaledwie 200 watt. Do tego komplet kabli i... Za nieco ponad 350 PLN ożywiłem samochód nowym, markowym i przede wszystkim stosunkowo dobrym sprzętem :)
W zasadzie to dopiero ożywie, bo czekam jeszcze na kable - mam nadzieje, że się nie zawiodę :P
niedziela, 2 maja 2010
2 ostatnie tygodnie w skrócie
Czas więc nadrobić zaległości, zaczynając od tego co działo się dwa tygodnie temu.
Do Krakowa dojechałem bez większych problemów, gorzej było na miejscu a dokładniej przed miastem, bo w wyniku uroczystości na Wawelu mój autobus nie dostał zezwolenia na wjazd do miasta i zostawił nas przed Krakowem ok godziny 13:30. Tylko dzięki pomocy dwóch kumpli pojawiłem się w domu już koło 17. Przez pierwsze dwa dni nie robiłem nic. Pózniej zrobiłem sobie kilka badań, gdyż dolegliwości z nerką (które paradoksalnie pojawiły się u mnie w dniu wyjazdu) nie ustępowały, zarejestrowałem się na bezrobociu (pierwszy raz w życiu) by póki co mieć jakieś ubezpieczenie, przejechałem się kilka razy swoją drezyną, 3x odwiedziłem Adamo ze znajomymi, spolszczyłem sobie Windowsa w notebook'u, posprzątałem pokój (dopiero w tym tygodniu), czy wreszcie przesłałem wszystkie dane ze starego telefonu na nowy, na co czas znalazłem dopiero wczoraj (!).
sobota, 17 kwietnia 2010
212 dni

7 miesięcy. Właśnie tyle dni przebywałem na emigracji;) Mimo wielu uniedogodnien związanych z przebywaniem poza domem nie byl to czas stracony. Sprawdziłem sie w samodzielnej egzystencji, odłożyłem o wiele wiecej pieniędzy niz odłożyłbym w Polsce (mimo pracowania po kilka dni w tygodniu), poznałem wiele osób, z ktorymi znajomość nie skonczy sie z data opuszczenia Holandii, poduczyłem sie języka japońskiego, a nawet przytylem (zasługa masła orzechowego:P). Staram sie nie myśleć o tym co będę robil w Polsce - póki co spędzam ostatnie chwile w Holandii wracając autobusem relacji Venray-Kraków;) Jutro będę już u domu:D
Na zdjęciu budynek Jumbo Supermarkten Amert 605 - miejsce w którym pracowałem przez ostatnie pół roku:)
niedziela, 11 kwietnia 2010
アムステルダム
Amsterdam. Nie... Nie potrafiłbym wrócić z tego kraju bez odwiedzenia tego miasta. Nie po 7 miesiącach przebywania tutaj! Tak więc, mimo wielu przeciwności losu (wizja samotnej podróży i bilet za 29,80€) przedwczoraj zdecydowałem, że jadę a wczoraj pojechałem:D Mimo szybkich pociagów i tylko jednej przesiadki podróż zajęła mi grubo ponad dwie godziny. Szkoda, że nie wziąłem sobie jakiegos długopisu i zeszytu, bo mógłbym sobie trochę poćwiczyć układanie prostych zdań po japońsku, no ale cóż. Droga nie była aż tak długa, a już za tydzień czeka mnie trwający około 20 godzin powrót do domu, podczas którego będe miał mnóstwo czasu na pisanie w swoim zeszyciku:)
Pomimo samotnej podróży, u celu nie byłem już skazany wyłącznie na swoje towarzystwo. Skazałem na nie również swego kolegę, z którym nie widziałem się od kilku miesięcy, a który w owej mieścinie mieszka. Przynajmniej nie musiałem się samotnie błakać po stolicy, no i miałem fotografa (efekty jego pracy powyżej!). hehe
Mimo dość chaotycznego zwiedzania udało mi się trochę zobaczyć, zrobić kilka zdjęć czy też przejechac się promem tam i z powrotem dla samej frajdy podróżowania takim wynalazkiem:P
Jednak wszystkie te atrakcje z dzielnicą czerwonych latarni na czele (chyba jedyna atrakcja w obrębie kilkuset metrów od stacji centralnej), przyćmione zostały przez urodę dziewczyn, które na amsterdamskich ulicach można spotkać:D Chwilami mogłem się poczuć jak w Azji:D Szkoda, że tylko chwilami;) W którejś z południowych dzielnic nieopodal Amsterdam ArenA mogłem się z kolei poczuć jak w Afryce - może tylko co piętnasta osoba, którą spotykałem reprezentowała tą samą rasę co ja z kolegą. Momentami naprawdę dziwnie się czułem. Jeszcze te neożółte spodnie:P hehe
Dzisiaj, jako że kupiłem bilet weekendowy (był w tej samej cenie co dzienny), miałem zamiar jechać tam ponownie - tym razem w poszukiwaniu jakiegoś chinatown. Nie no żartuje, choć byłoby miło trafić w takie miejsce:D W przeciwieństwie do dnia poprzedniego miałem już plan co i gdzie zwiedzić, jednak rano widząć siebie samotnie podróżującego jak i chodzącego ulicami Amsterdamu i Utrechtu... Zrezygnowałem. Ale jeśli kiedyś będe jeszcze w tym kraju to z pewnością odwiedzę owe miasto raz jeszcze:)
poniedziałek, 29 marca 2010
Camel!?
Czego to nie można znaleźć za granicą... O używki z rodzimego kraju nie trudno. Alkohol (co lepszy), można dostać w sklepie, a i o papierosy nie trudno - tyle, że już poza sklepem:P hehe Co ciekawe, nie trudno dostać tu także wyroby tytoniowe z Ukrainy, na które nawet będąc u siebie w Polsce jakoś nigdy nie mogłem trafić. Prawde mówiąc trudno jednoznacznie stwierdzić czy naprawdę jest to ukraińska produkcja czy też nie. Banderola odpada, bądź też wogóle jej nie ma, opakowanie czasem pozbawione jest folii, a same papierosy pff... No ale wszystkiego trzeba spróbować:P Ostatnio spróbowałem JIN LINGów (2,5€ za paczkę) zaciekawiony uderzającym podobieństwem do Cameli. Zółta paczka z jakimś baranem zamiast wielbłąda. Jakoś trudno mi uwierzyć by Japan International Tobacco (właściciel marki Camel) nie miał żadnego "ale" odnośnie pojawienia się tej marki, na ukraińskim rynku. Wydaje mi się, że owe JIN LINGi nigdy Ukrainy na oczy nie widziały. Są pewnie produkowane gdzieś we wschodnich Niemczech w jakiejś stodole, no ale nieważne. Grunt, że dało się je wypalić bez grymasu na twarzy. Nie muszę chyba dodawać, że pod względem jakości i smaku nawet w kilku procentach nie były wzorowane na swoim pierwowzorze:P
sobota, 20 marca 2010
Tilubrg
"To miasto wybitnie nieciekawe – piszą w przewodnikach o Tilburgu" - trudno o lepszą zachęte:) Przynajmniej dla mnie, gdyż to właśnie ja natrafiłem w sieci na taki właśnie opis owego miasta:P Musiałem je zobaczyć. Tym bardziej, że wczoraj miałem dzień wolny, a za dwadzieścia-kilka dni opuszczam ten kraj. Chciałem zobaczyć co tak wybitnie nieciekawego znajduje się w tym mieście, no i pojechałem... Rzeczjasna autobusem, bo Tilburg leży w tej samej prowincji w której obecnie mieszkam, a poruszanie się po niej kosztuje mnie 3 euro za cały dzień. Problem tkwi w tym, że poruszając sie po kraju autobusem trzeba sie liczyć z wieloma przesiadkami, tym że nie kursują tak często jak pociągi, a już napewno nie tak szybko. Trasę którą sobie wyznaczyłem, pociągiem pokonałbym w przeciągu dwóch godzin. Tam i z powrotem. Autobusem zajęło mi to ponad 6 godzin, no ale cóż... Wybierając podróż pociągiem miałbym teraz w portfelu około 20 euro mniej. Najważniejsze, że dotarłem na miejsce:D
Tilburg nie wydał mi się jakimś szczególnie nieciekawym miastem. Jak dla mnie jakoś nie wyróżnia się na tle innych holenderskich miast, które miałem do tej pory okazje zwiedzić. Nie jest jakoś szczególnie zachwycający jak np Nijmegen, ale nie jest to też jakieś pozbawione atrakcji miasteczko na odludziu jak choćby i moje Oss. Udało mi się tam nawet znaleźć coś, co jeśli wierzyć przewodnikom, nie ma tam racji bytu - coś ciekawego. Mowa o fontannie, na którą natknąłem się podczas swojej przechadzki, a która zaciekawiła mnie do tego stopnia, że musiałem ją sfotografować - zdjęcie powyżej.
Wracając z Tilburga postanowiłem też zobaczyć s-Hertogenbosch. Nie miałem tego w planach, ale autobus miałem dopiero za 20 minut... Tyle wystarczy by zobaczyć przynajmniej rynek:P Na centrum sie jednak nie skończyło. Zachwycony licznymi kanałami, które napotkałem na swej drodze, poszerzyłem granice mojej ekspansji i na chodzenie wzdłuż, jak i nad kanałami poświęciłem dodatkowe pół godziny;) Potem już tylko wsiadłem w autobus z przesiadką w Veghel i... Kilkanaście minut po 21 byłem już na baraku:P
środa, 17 marca 2010
Jeszcze dzień, najwyżej trzydzieści...
piątek, 12 marca 2010
Pralek setek kilka;)
Dzisiaj rozładowywałem tiry wyładowane pralkami:D haha Taka odskocznia od pracy na Jumbo, a w zasadzie to nawet odskocznia od nic nie robienia, bo moja sytuacja (jeśli chodzi o pracę) trochę się skomplikowała. Nawet bardziej niż trochę, bo ostatnimi czasy częściej nie pracuje niż pracuje, no ale cóż... Uroki pracowania przez pośrednika. Tak czy inaczej dzisiaj wylądowałem w Wallwijku czy jakoś tam i przez cały dzień szarpałem się z ważącymi 65kg każde, pudłami zawierającymi pralki. hehe
Obliczyłem, że dwa wyładowane po brzegi i jeden w osiemćdziesięciu-kilku procentach tiry zmieściły około 600 takich "pudełek". Nie mniej jednak - dałem rade:D
piątek, 5 marca 2010
Strach przed lataniem
Odkąd tylko pamiętam, zawsze bałem się sypiania na piętrze. Zawsze. Nic więc dziwnego, że gdy po raz pierwszy przyszło mi spać na łóżku piętrowym - rzeczjasna ulokowałem się w jego dolnej części, a współlokator wylądował na górze. Tak było na Uddel. Na Oss łóżko piętrowe miałem tylko dla siebie, a mimo to w ciągu blisko 5 miesięcy które spędziłem w swojej "celi", na dole spałem tylko raz:P Siła wyższa i wiedza ze szkoły podstawowej - oto co skłoniło mnie do przełamania strachu;) Śpiąc pierwszej nocy na dole troche zmarzłem - w sumie nie ma się co dziwić skoro od najbliższego (i jedynego) żródła ciepła na baraku jakim był mały piecyk dzieliły mnie drzwi i ponad cztery metry odległości. Musiałem więc wybierać między brakiem prywatności (spaniem przy otwartych drzwiach), a strachem przed lataniem, tudzież: spadaniem z wysokości półtora metra;) Wiedząc, że ciepłe powietrze unosi się do góry wybrałem spanie na górnym piętrze i... Jakoś przezimowałem (^_^)
sobota, 27 lutego 2010
Japanese dream...

Nie pamiętam dokładnie dnia w którym mój świat obrócił się o 180 stopni, ale napewno był to ostatni tydzień lutego 2009, tak więc od tego momentu minął już rok... To zdumiewające jak jeden impuls potrafi wpłynąć na resztę życia... Co się zmieniło w ciągu ostatnich 12 miesięcy? Przede wszystkim moje życie nabrało sensu, którego chyba zawsze mu brakowało, skończyłem z ponurą egzystencją i znowu zacząłem marzyć... Śnię o szczęśliwym życiu gdzieś na Dalekim Wschodzie, osadzony w kulturze, która mnie fascynuje i otoczony ludźmi o zupełnie innym podejściu do życia i mentalności. Rzeczjasna w swoich marzeniach nie jestem tam sam. W moim mniemaniu owa część świata w której chciałbym się znaleźć jest ostatnim miejscem na tym globie, gdzie można jeszcze spotkać prawdziwe księżniczki:) W swoich snach oczywiście zawsze znajduje jedną z nich:) Tą jedyną i ostatnią, bo mając ją u swego boku wszystkie inne przestają dla mnie istnieć. Jesteśmy szczęśliwi...
Heh... Mimo, że to tylko senne marzenia to jednak pomagają mi w życiu. Potrafię wstać rano z uśmiechem na twarzy, mimo że czasem naprawdę nie ma ku temu powodów, motywują do rzeczy takich jak choćby nauka języka japońskiego, pozwoliły mi też chwilowo wyeliminować życie matrymonialne - nie potrafię się już oszukiwać: nic na siłę. Choćbym się zmuszał nie potrafię już zainteresować się dziewczyną, która już pod względem mentalnośći czy urody odbiega od mojego wyimaginowanego obrazu księżniczki. Próbowałem. W przeciwieństwie do Polski, tutaj dosyć często spotykam na swej drodze dziewczyny o azjatyckich korzeniach, od których trudno oderwać wzrok, ale... To nie jest miejsce i czas, a poza tym nie jestem gotów.
I to jest właśnie druga strona medalu - nie jestem gotów. Czasem trzeba zejść na ziemię. Wspaniale jest sobie pomarzyć, ale wpierw trzeba chyba "coś" mieć. "Coś" co pozwoli zapewnić szczęśliwą przyszłość i usłać życie różami swej księżniczce... Fakt, najważniejsze są uczucia, ale jednak wypadałoby mi się pod pewnymi względami jakoś ustatkować.
Nie będzie mi łatwo spełnić swoich marzeń. Możliwe, że "obudzę się" w wieku 30-kilku lat, gdy już będzie za późno na cokolwiek i swój japanese dream przypłace życiem w samotnośći do końca swych dni, ale... Marzę, wierzę i wiem, że warto.
poniedziałek, 15 lutego 2010
Kulinarna podstawa emigracji;)
Przynajmniej dla mnie;) W końcu przed każdym większym wyjazdem nigdy tak do końca nie wiem gdzie trafię, jak daleko będe miał do sklepu i czy po długiej podróży będe miał jeszcze ochotę na przygotowanie sobie jakiejś bardziej skomplikowanej potrawy. Bardzo prawdopodobne jest natomiast to, że nieco zgłodnieje w drodze do celu:P Lekiem na wszystkie potencjalne problemy okazują się być wtedy zupki instant:D Prawde mówiąc sięgam po nie nawet jeśli mam pełną (w przenośni) lodówkę jedzenia;) Kolekcja na powyższym zdjęciu (nieistniejąca już od wielu tygodni) mówi sama za siebie - poprostu je lubię. Szczególnie tutaj - w Holandii. Dlaczego? Bo konsumując je wspieram w jakimś mikroskopijnym stopniu gospodarkę azjatycką:) W Polsce kupując tzw. "zupki chińskie" trafiałem niemal zawsze na produkty krajowe, a tutaj najczęściej są to produkty MADE IN MALAYSIA, MADE IN THAILAND, MADE IN INDONESIA, MADE IN VIETNAM, MADE IN JAPAN czy w końcu (raczej rzadko spotykane) MADE IN CHINA :D
Niby taki szczegół, a jednak daje mi trochę satysfakcji z jedzenia:D
czwartek, 4 lutego 2010
私の最初のスープ
Osiągnąłem dzisiaj chyba szczyt moich kulinarnych marzeń:D hehe Ugotowałem zupe - sam;) Co mnie popchnęło do tak desperackiego kroku? Chyba nadmiar wolnego czasu, bo na przygotowanie wszystkich dotychczasowych zup poświęcałem zawsze mniej niż 4 minuty, a powyższe cudo kosztowało mnie blisko godzine czasu:P Nie no... W LIDLu zupek instant jak na lekarstwo, a nie chciało mi się już odwiedzać innych sklepów więc wyszło co wyszło;) A wyszło smacznie i ostro, bo przyprawienie mojej zupy dużą ilością sosu Tabasco było rzeczą oczywistą już od samego początku - czyli od wsypania mrożonki do garnka:P hehe
Jak tylko skończe z pośrednikiem, pójde "na swoje" i będe mieszkał z ludźmi z którymi chcę mieszkać, a nie z tymi z którymi muszę - kupuję woka:D Wtedy się dopiero będą cuda w kuchni działy...
wtorek, 2 lutego 2010
Powrót do NLu...

Nie spodziewałem sie, ze tak szybko przyjdzie mi wracac no ale cóż... W końcu bylo to tylko 6 dni, z czego jeden poświęciłem na dotarcie do domu, a dzisiejszy musiałem sobie zarezerwować na podróż do Pyrzowic, skad juz za nieco ponad godzine polece do Holandii.
Nie mniej jednak fajnie bylo wrócić do kraju na te kilka dni;) Heh... Za 2 i pół miesiąca wrócę tutaj na nieco dluzej;)
niedziela, 31 stycznia 2010
Urlop
Po trwającej blisko półtora godziny podróży znalazłem się w Krakowie - nie pojechałem jednak od razu do domu. Postanowiłem się spotkać ze znajomymi, którzy aktualnie studiują w tym mieście, ale wcześniej musiałem coś zjeść - rzeczjasna kebab w lokalu nieopodal RDA;) Potem jeszcze skoczyłem wspólnie ze znajomymi do CK browaru, pogadaliśmy chwile przy piwie, następnie poszedłem z nimi na jeszcze jednego kebaba, po którym postanowiłem już wracać do hal, tak więc pożegnałem się z nimi na kolejnych kilka miesięcy i wsiadłem do pierwszego autobusu, który jechał w interesującym mnie kierunku.
Z dworca w Nowym Targu odebrał mnie sąsiad (JESZCZE RAZ DZIĘKI FRANKY! - Wiem, że wcześniej czy później to przeczytasz), z którym też miałem okazję przez chwile porozmawiać przy pizzy "Pod Mostem", która była ostatnim przystankiem przed domem;)
W domu trochę się pozmieniało od czasu mojego wyjazdu, ale nie na tyle bym czuł się w nim nie swojo - to wciąż jest miejsce, które znam najlepiej na świecie:) Szczególnie swój pokój:P hehe
Jestem w domu od 4 dni. Zdążyłem spotkać się z kilkoma znajomymi, zrobić małe zakupy, odwiedzić rodzinę, założyć sieć bezprzewodową w domu i zgrać na laptopa część swoich plików z komputera - póki co tylko część, ale mam jeszcze dwa dni na to by przenieść wszystko:)
No i... Mój urlop dobiega już końca. We wtorek z samego rana jadę na lotnisko, skąd polecę do NLu i znowu te baraki, Ci ludzie... Heh:/ Myśle, że o wiele łatwiej byłoby mi tam wytrzymać pół roku non-stop bez zjazdu, niż znowu tam wracać po kilkudniowym pobycie w domu, no ale chyba tego się spodziewałem przedłużając umowę tylko o jeden miesiąc - do 16 kwietnia. A co potem? Przede wszystkim nieco dłuższy pobyt w kraju:P hehe
wtorek, 5 stycznia 2010
Na chorobę Ci inne środki...
Wystarczy cytryna, czosnek i chusteczki higieniczne:P hehe
Trochę przychorowałem. Nie jest to rzeczjasna nic poważnego, ale po tym jak cały czas (tj. od wczoraj) coś zalegało mi w gardle i coraz częściej zaczynałem używać papieru toaletowego niezgodnie z przeznaczeniem, które nasuwa się w pierwszej myśli na jego widok - postanowiłem działać. Już wczoraj wysmarowałem sobie szyję moim lekiem na całe zło (maścią VICKS), ale o dziwo NIE POMOGŁO, mimo że w czasie mojego pobytu tutaj, zabieg ten przynosił oczekiwane rezultaty wiele razy. No cóż...
Dzisiaj rano musiałem podejść do sprawy nieco poważniej. Miałem ku temu okazje, bo dostałem dzień wolny od zakładu pracy i mimo, że w przeciągu ostatnich 3 tygodni dostałem chyba z 4 takie dni, a i tak zawsze byłem wzywany do pracy, to jednak dziś już naprawdę mam wolne i... Chyba po raz pierwszy bardzo się z tego ciesze, bo praca w moim obecnym stanie nie należy do rzeczy przyjemnych. Tak czy inaczej wybrałem się na miasto z zamiarem kupna jakichś leków w centrum;) Do centrum jednak nie dotarłem. Moją apteką okazał się być napotkany po drodze dyskont sieci LIDL:P
Jako że moja obecna dieta jest raczej uboga w witaminę C, postanowiłem kupić cytrynę. Taką w płynie, żeby było wygodniej... ;) Mama zawsze polecała czosnek na wszelkie przeziębienia, grypy i tym podobne dolegliwości toteż zaopatrzyłem się w cały mini koszyczek tej roślinki. Rzeczą nadrzędną okazał się też zakup chusteczek - odrazu 15 paczek, bo nie mam pewności, czy moje "leki" cokolwiek zmienią, choć... Jak narazie czuje sie dobrze - może wyzdowieje na samą myśl o tym, że jeśli tak nie będzie to będe zmuszony zjeść cały koszyczek czosnku (chińskiego pochodzenia:P), którego konsumpcje, mimo ogromnych zapałów na kilka główek, skończyłem kilka godzin temu na dwóch ząbkach:| Blee...